Uncategorized
Cień śmierci...
dodane 2010-04-11 12:48
... zawisł wczoraj nad całą Polską. Żadne słowa nie są potrzebne. Żadne zresztą nie są dobre.
Chcę tylko wspomnieć jedną z osób szczególnie mi bliskich.
Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że może nie leciał z Prezydentem, że może pojechał o Katynia wcześniej, że może coś innego zatrzymało go w Warszawie... Upiorna jest pewność, że ta nadzieja była płonna. Ksiądz Roman Indrzejczyk zginął wczoraj rano w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.
Stoi mi przed oczyma jego wysoka postać, kiedy przemyka - zawsze szybkim, energicznym krokiem - przez kościół do zakrystii. Powiewająca czupryna, którą potem starannie przygładzał nieodłącznym grzebykiem. Wciąż ten sam biały szalik, furkoczący wokół szyi. Ciepły, lekko kpiący uśmiech, dystans wobec wszelkiego patosu, a już najbardziej kościelnego.
Pamiętam, jak się zdenerwował, kiedy w dobrej wierze, ale bez jego wiedzy, dodaliśmy w dzień Jego imienin modlitwę powszechną w Jego intencji. Pamiętam, jak rozentuzjazmowani pomysłem na nawracanie parafii rozmawialiśmy z nim w Jego mieszkanku na poddaszu. Przyjął nas z powagą, ale w głębi duszy musiał się śmiać z naszej niedojrzałej gorliwości, bo jakiś czas później, w modlitwie na Jubileusz parafii zapisał:
Pomagaj nam, Panie, abyśmy wszyscy - starzy i młodzi - umieli razem iść przez życie, uznając wzajemnie swoje dobre chęci, swoje osiągnięcia i swoje błędy...Abyśmy u starszych doceniali ich doświadczenie i mądrość, abyśmy uznawali ich prace i wysiłki (... )
Daj nam, Panie, abyśmy u młodych akceptowali ich inicjatywę i chęć działania, często tak niedojrzałą i niecierpliwą, pełną naiwności, abyśmy dziecięcej ufności nie zawiedli, abyśmy mogli być wzorem i oparciem...
Ks. Indrzejczyk chyba największy dystans miał wobec tych, którzy widzieli siebie jako tych, którzy są "blisko Kościoła". Troszczył się natomiast szczególnie o tych, którym z Kościołem było nie po drodze, widział siebie jako pośrednika między nimi a Kościołem, chętnie z nimi rozmawiał, ale się nie narzucał. Wizyta duszpasterska w parafii zawsze była dobrowolna i nikt nie musiał się tłumaczyć, dlaczego nie przyjmuje księdza. Nigdy nie prosił o pieniądze, ale kiedy - raz za mojej pamięci - potrzebował ich na pilny remont, wystarczyło, że poprosił raz i bez wielkiego szumu się znalazły. Podobno z własnej kieszeni wspierał nieistniejącą już stołówkę dla osób korzystających z pomocy społecznej.
Jedno z najpiękniejszych nabożeństw, w jakich miałam sposobność uczestniczyć, to współorganizowana przez niego wspólna modlitwa chrześcijan i Żydów w Święto Tory. W tekstach biblijnych zwykł zastępować słowo "Żydzi" innymi słowami, które lepiej oddają współcześnie sens opisywanych sytuacji, np. "...drzwi były zamknięte z obawy przed nieprzyjaciółmi".
Kochał poezję, choć - przyznać trzeba - jego własne wiersze były raczej z gatunku grafomanii.
Nie, nie był pomnikiem bez skazy. Pamiętam sytuację, w której swoim brakiem wyczucia doprowadził mnie do łez. Ale pamiętam też, jak przez moją nieodpowiedzialność podpadł kościelnym władzom wyższym - nie usłyszałam od niego wtedy złego słowa.
Dziękuję Bogu, że dane mi było poznać ks. Indrzejczyka. Jego podejście do życia i do ludzi, którego usiłował nas nauczyć, rozumiem lepiej dopiero od niedawna. Chyba nie miałam okazji Mu powiedzieć, że już rozumiem.
Panie, przyjmij Go do siebie z miłosierdziem, nagrodź za lata Jego wiernej posługi kapłańskiej i pozwól Mu cieszyć się owocami Jego pracy w ludzkich sercach.