Gdzie się mgły powolne wleką…
dodane 2021-09-19 12:40
Kot usadowił się na moich kolanach, lekko pomrukując i wytwarzając ledwo wyczuwalne, aczkolwiek bardzo miłe wibracje. Przyjemnie głaskać kota, popijać kakałszale i bujać się w fotelu na biegunach. Nie, nie jestem jeszcze w wieku mojej babci, ale jak owce gnane z górskiego pastwiska przebiegają mi w takiej chwili przez głowę myśli o moich dziadkach, którym poplątana historia nieźle namieszała w życiu.
Stając wobec przeszłości mojej rodziny, widzę, że z czasem zmieniła się perspektywa postrzegania osób, zdarzeń i przedmiotów. Jakbym wzięła do ręki kalejdoskop, czarujący mnie w dzieciństwie fantazyjnością. W zależności jak ułożę szkiełka przeszłości, taki wyjdzie rodzinny obrazek. To, co jest bezbronne wobec czasu płynącego niczym Olza pod mostem Przyjaźni, ulega przeobrażeniu. Wyciera się powierzchnia przedmiotów i strzępi się wspomnieniowe wyobrażenie dawności. Nie o Zaolziu będzie jednak mowa, skąd dziadek, ojciec mamy, po wojnie przeszedł na drugą stronę rzeki – do Polski. Wprawdzie niedalekiej, ale z bezwzględną granicą przecinającą rodzimą ziemię i rozłączającą rodzinę (brat dziadka został za Olzą i spoglądał na Czantorię z dotychczasowej perspektywy) – jak tort przekrojony na kawałki, z których każdy wylądował na innym talerzyku. Ta opowieść jest jednak o przybyłych na Śląsk ze Wschodu rodzicach taty.
W bytomskiej kamienicy z początku poprzedniego wieku w mieszkaniu z przybrudzonymi ścianami, swego czasu udekorowanymi wzorkiem za pomocą wałka, siadywaliśmy przy stole. Ze szklanek w metalowych koszyczkach parowały herbaty, a na talerzu leżał równiutko pokrojony bladawy cwibak. Ten brak wyrazistego koloru przez wiele rodzinnych podwieczorków zniechęcał mnie do sięgnięcia po to zawsze-obecne-na-babcinym-stole ciasto. Choć pokolenie dziadków ustąpiło miejsca prawnukom, nadal podczas świątecznych spotkań zajadamy cwibak, karpia po żydowsku, studzininę i kutię. Zestaw nieprzypadkowy. Dziadkowie do Bytomia przywieźli nie tylko materialny dobytek, ale i kulinarne upodobania do rodzimej kuchni. Dobrze wykarmili swoje wnuczki lwowskimi specjałami i tęsknymi wspomnieniami o raju utraconym.
Babcia Irena (Iciuś) i dziadek Władysław (Dziusia) w grudniu 1945 r. dotarli do Bytomia i zaczęli nowy, jak się okazało obszerny rozdział życia z daleka od ukochanego Lwowa. Babcia po przyjeździe do Bytomia ułożyła piosenkę, którą później zapisała w swoim pamiętniku. Śmiejąc się, śpiewała ją Dziusińce (czyli mojemu dziadkowi):
Tam we Lwowie daleko, gdzie się mgły powolne wleką,
Tam jest rzeka Pełtew i Kleparów jest.
Był domek mały, gdzie mieszkałam ja.
Była ma Rodzina, był mój cały świat.
Tam chodziłam ja do szkoły i spędzałam lata młode swe.
Tam poznałam Ciebie, Dziusia, miałeś trzydzieście (sic!) lat.
Ty mi, Dziusinka, sobą przesłonił świat.
Przywieziona ze Lwowa Matka Boska Karmiąca nadal spogląda z bytomskiej ściany (obecnie koloru słońca i bez wzorków). Liczne lwowskie przedmioty zbratały się z poniemieckimi, zostawionymi przez wyjeżdżających w pośpiechu pod koniec wojny poprzednich właścicieli. Do tej zbieraniny wschodnio-zachodniej wkrótce dołączyły różnej maści peerelowskie rzeczy. Jedynie potężna drewniana lwowska skrzynia z metalowymi okuciami zachowała swą niezależność, czekając cierpliwie w piwnicy na powrót do opuszczonego wiele lat temu miasta. Stoi tam nadal, zapewne pogodzona ze swym losem schowka na graty, które może się jeszcze kiedyś przydadzą.
Nie dziwiło mnie jako dziecko, kiedy u babci i dziadka z Bytomia siedziałam przy solidnym rzeźbionym poniemieckim stole i spoglądałam na piękny poniemiecki kredens z zachwycającą balustradką pomiędzy drzwiczkami, jedząc przy tym trzęsącą się ze strachu przed widelcem studzininę, rozłożoną na przywiezionych ze Lwowa talerzykach. Chłonęłam przy tym lwowskie opowieści. Śląsk prawie nie był obecny. Tak jakby wydzierżawił babci i dziadkowi fragment bytomskiej przestrzeni na stworzenie tęsknej atmosfery Lwowa. Kiedy po śmierci dziadków zamieszkałam w ich poniemiecko-lwowskim mieszkaniu w Bytomiu, nie mogłam wyjść ze zdumienia z przeplatających się na tak małym skrawku wielokulturowych śladów. I nadal coś mnie zaskakuje w tej materii. Jak choćby jeden pfennig, który pewnego razu jak gdyby nigdy nic wyskoczył z szafki podczas sprzątania. Musiał utknąć między deskami przed grubo ponad pół wiekiem, nieprzyuważony przez babcię i dziadka, tatę i ciocię…
Czasem niepozorne rzeczy niosą w sobie wiele treści. Tak jak określany przez babcię jako „ruska książeczka” modlitewnik w języku ukraińskim, wydany w drukarni działającej przy katedrze św. Jura we Lwowie. Tam Iciuś i Dziusia się poznali. Tam wspólnie z Ukraińcami pracowali. W szafie leży też starannie zawinięty w pergamin opisany przez babcię: „Ślubny kapelusz 14.10.1945 r.”. Ten sam widoczny na zdjęciu dziadków z dnia ich ślubu, który odbył się u św. Anny we Lwowie.
Rokrocznie na pierwszego listopada z brzęczącymi w siatce zniczami idziemy gromadnie alejką bytomskiego cmentarza, skręcając to tu, to tam na groby dziadków, dwóch lwowskich prababć, oraz wujków taty i cioci. I oni znaleźli swoje miejsce na Śląsku. Pewno teraz spoglądają z niebieskiej ojczyzny na dwa oddalone od siebie regiony, połączone niezamierzenie ich osobistymi historiami. Na jednym z takich zadusznych spotkań tata zaproponował wspólny spacer po chodnikach, którymi dziadkowie chodzili za młodu, by posmakować miasta tak mocno wydrążonego w ich tożsamości.
Rozproszeni po różnych miejscowościach, a nawet i krajach udaliśmy się następnego roku do miejsca, o którym każdy z nas wiele słyszał, ale nie każdy widział. I tam, we Lwowie, spotkaliśmy się trzypokoleniowo, żeby wspominać odpowiednio rodziców, dziadków, pradziadków. Zdeptywaliśmy lwowskie ulice i przerażaliśmy kelnerów, kiedy siadywaliśmy, łącząc stoły, a każdy z nas zamawiał coś innego. Jedynie w kwestii napojów panowała zgodność – kwas chlebowy i узвар – kompot z suszonych owoców.
Rzeka schowała się pod miastem, dom rodzinny babci, który w czasie wojny znalazł się na terenie getta żydowskiego, dawno został wyburzony, a związane z dziadkami kościoły przeszły pod inne wyznania. W kościele św. Marcina na Zamarstynowie, obecnie należącym do ewangelików, mimo październikowej pory zaśpiewaliśmy wspólnie kolędę. Chcieliśmy w ten sposób wspomnieć dziadka, służącego tam do Mszy św. i śpiewającego w chórze. Nawiedzaliśmy miejsca, gdzie kiedyś stały domy krewnych. Przedzieraliśmy się przez chaszcze w głębi cmentarza Łyczakowskiego, szukając nieistniejących już grobów naszych przodków. Zaglądaliśmy na podwórka kamienic, gdzie niegdyś mieszkała prababcia. Tak wiele opowieści babci i dziadka przybierało realny kształt z każdym kolejnym punktem naszej podróży sentymentalnej. I tak jak swego czasu przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do dziadków do Bytomia, tak teraz spotkaliśmy się w ich rodzinnym mieście, z którego i my się poniekąd wywodzimy.
Nie była to smutna podróż doprawiona przytłaczającym poczuciem straty. Najmłodsze pokolenie z radością goniło gołębie, a tata rozbawił nas, kiedy zaśpiewał piosenkę o Parku Stryjskim, stojąc na środku jednej z jego alejek:
Raz w Stryjskim Parku, koło fontanny
Przysiadł się jakiś frajer do panny
Tak z nią flirtował, aż przebrał miarę
Skradł jej całusa – ona mu zegarek.
Pewno niektóre z rozłożystych stryjskich drzew pamiętają spacerujących tam pod rękę Iciusia i Dziusińkę. Jestem przekonana, że i drzewa na bytomskim Placu Akademickim zanotowały ich w swojej zielonej pamięci, jak przysiadłszy na ławce, zerkali na pluskające się w fontannie gołębie.
Tekst wyróżniony w konkursie literackim "Rodzina przestrzenią spotkania" w ramach 13. Metropolitalnego Święta Rodziny.