niepoliczalne
Waltorniowy Belfer
dodane 2019-06-27 10:19
„Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje
z Panią Muzyką we dwoje!”
K. I. Gałczyński „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha”
Przez dziewięć lat wprowadzał mnie w tajniki gry na waltorni – instrumencie, o którego istnieniu przed rozpoczęciem mojej edukacji w szkole muzycznej nie miałam pojęcia. Uczył w niej wiele lat i niewątpliwie mocno się wpisał w jej dzieje. Również w historii mojego życia ma swoje znaczące miejsce.
Pokonanie schodów prowadzących na czwarte piętro wymagało nie lada wysiłku od emerytowanego filharmonika. Profesor rzadko decydował się opuścić to podniebne piętro, z którego można było obserwować Rawę – przetaczającą się obok szkoły brunatną, gęstą ciecz, dającą o sobie znać w upalne dni wydzielanym intensywnym zapachem. Po szklankę z płaską łyżeczką kawy zalanej wrzątkiem dla profesora zbiegałam na parter do bufetu niemal podczas każdej lekcji, co stało się pewnym rytuałem przez wszystkie moje szkolne lata. Sala 418, schowana we wnęce na końcu korytarza, we wtorki i piątki zamieniała się w waltorniowe królestwo profesora. Posiadała wręcz ascetyczny wygląd. Nie była przyozdobiona zdjęciami, rysunkami i różnym rękodzielnictwem jak klasy flecistek, skrzypaczek i śpiewaczek bądź dyplomami jak u klarnecistów i oboistów. Na kilku metrach kwadratowych mieściło się biurko, stary fortepian, szafa, a także stojące w szeregu kontrabasy rozbrzmiewające w poniedziałki i czwartki. Sala nie była przytulna, ale surowość wystroju doskonale pasowała do profesora, który z początku wydawał się nieprzystępny i wzbudzał strach w uczniach, a przy bliższym poznaniu okazywał się wspaniałym nauczycielem.
Profesor nie podchodził spokojnie do postępów swoich uczniów i często dawał upust zdenerwowaniu, nie tracąc przy tym poczucia humoru, który łagodził jego wybuchy. „To nie praca! To ka-mie-nio-ło-my!” – wykrzykiwał – „Nie potrafisz zagrać tej kwinty! Idź na ulicę! Każdy ci ją zaśpiewa!”. Uczenie gry na waltorni osób, co do których można było być prawie pewnym, że nie zostaną zawodowymi muzykami, stanowiło nie lada wyzwanie. Profesor nie szczędził wysiłku, żeby obudzić w nas nie tylko pasję prawdziwego muzykowania, ale i systematycznej pracy, wymagającej samozaparcia i pewnych wyrzeczeń. Kiedy przeprowadzano kapitalny remont drogi obok szkoły, profesor pewnego dnia, wskazując na kładących asfalt robotników, stwierdził, że oni mają lżejszą pracę niż on. Częstokroć kiedy przechodzę tą drogą, która przez tyle lat pozostała bez żadnych dziur – co na Śląsku jest raczej rzadko spotykane – wspominam profesora.
Ileż razy przerywał lekcję i z rozmachem otwierał drzwi, dając mi do zrozumienia, że tego dnia nie mamy sobie już nic do zagrania! Kiedy podczas koncertów bądź popisów stałam na scenie – naturalnym środowisku muzyka, jak mawiał profesor – przerażona wbijałam wzrok w wybrany fotel na widowni. Chociaż wypchany trocinami, to jednak dawał mi pewne poczucie bezpieczeństwa. Miałam przy tym pewność, że jest na sali osoba, która jeszcze bardziej ode mnie się denerwuje. Trzymając w ręku waltornię, byłam w stanie choć na chwilę przywołać Panią Muzykę szerszemu gronu, a profesor mi w tym wtórował, mimo że nie wdmuchiwał ze mną powietrza do tej trzy i pół metrowej poskręcanej rury.
Profesor przeszedł już na kolejną swoją emeryturę. Mnie pozostał dyplom, zamiłowanie do systematycznej pracy i wspomnienie człowieka nieprzeciętnie oddanego swojej pracy oraz uczniom.
Lubię muzykę słuchać oraz grać, lubię pamiętne skrzypienie parkietu na scenie i lubię wysoko zadzierać głowę, kiedy przechodzę ulicą Teatralną obok szkoły. Chcę wtedy zobaczyć, czy następca profesora otworzył właśnie to okno, które zawsze uchylał jego poprzednik. Stając przy nim, obserwował leniwą Rawę, a także spieszących się ludzi. Tak, jak kiedyś mnie, gdy biegłam do niego na lekcję, dźwigając kilkukilogramowy futerał z waltornią, i wpadłam w zaspę śnieżną.