Święci na mojej drodze
Boży "strzał w dziesiątkę"
dodane 2013-09-24 17:30
Moje życie, podobnie jak życie innych, składa się ze spotkań. Wszystkie pozostawiły w nim jakiś ślad, czasem mniej, czasem bardziej wyraźny. Ale były i takie, dzięki którym jestem dziś tym, kim jestem.
Miałam szczęście, bo wśród wielu wspaniałych ludzi poznałam kilku autentycznych świętych. Jednym z nich był Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki.
Miałam 15 lat. Wspaniały wiek, w którym większość życia ma się przed sobą, wiele można poprawić i prawie niczego nie trzeba żałować. Czas, gdy dopiero się uczymy jak być człowiekiem, a napotkani ludzie mogą stać się przewodnikami w szkole życia. Jednego z takich ludzi miałam wkrótce poznać. Usłyszałam o nim na spotkaniu grupy oazowej w mojej parafii. „Ojciec Blachnicki” – z nabożną czcią, której jeszcze nie rozumiałam, mówiły o nim starsze koleżanki. Pochodził z Rybnika, gdzie przyszedł na świat 24 marca 1921 roku jako siódme dziecko Józefa Blachnickiego i Marii z domu Miller. Kiedy wstąpił do seminarium – w 1945 roku – miał już bogatą przeszłość. Służba w Wojsku Polskim w Katowicach, udział w kampanii wrześniowej 1939 roku, ucieczka z niewoli niemieckiej, działalność konspiracyjna i pobyt w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, jako więzień numer 1201. W końcu areszt śledczy w Katowicach i wyrok skazujący na karę śmierci za działalność konspiracyjną przeciw hitlerowskiej Rzeszy. Taki życiorys budził respekt!
Do dziś, gdy przechodzę obok znajdującego się blisko mojego domu więzienia, gdzie w 1942 roku na oddziale skazańców osadzono Franciszka Blachnickiego, zastanawiam się o czym myślał młody mężczyzna – właściwie jeszcze chłopak – wiedząc, że zbliża się do kresu życia i prawie wszystko ma już za sobą? Wiosnę 1969 roku przeżyłam w nastroju radosnego oczekiwania na wakacyjne rekolekcje w Krościenku nad Dunajcem.
Wreszcie nadszedł upragniony lipiec, a wraz z nim największa przygoda mojego życia. Zaraz pierwszego dnia, tuż po zakwaterowaniu, udałyśmy się wraz ze swoimi animatorkami na tzw. Kopią Górkę, żeby – jak nam powiedziano – przywitać Ojca. Początkowo go nie zauważyłam. Otoczony grupą młodzieży mówił coś cichym, nieco przytłumionym głosem. Jeśli ktoś spodziewał się spotkać kapłana młodzieżowca, musiał być rozczarowany. Wysoki, bardzo szczupły, z oczami ukrytymi za grubymi, lekko przyćmionymi szkłami, mnie – piętnastolatce – wydał się dużo starszy niż był w istocie. Pamiętam, że odpowiadając na pytanie jakiegoś chłopca wyznał, iż najważniejszym dniem życia był dla niego oczywiście dzień narodzin, ale zaraz potem dzień, w którym, czekając na wykonanie wyroku śmierci w katowickiej celi, doznał zupełnie nagle cudownego nawrócenia na osobową wiarę w Chrystusa i niemal natychmiast podjął decyzję oddania życia na służbę Bogu. Kiedy to mówił jego głos nagle się ożywił, a gdy chwilę później ściągnął okulary zobaczyłam niespodziewanie radosne, niemal młodzieńcze oczy człowieka, który ciągle cieszył się tamtą tajemniczą chwilą.
Okazało się, że w sierpniu 1942 roku karę śmierci zamieniono ks. Franciszkowi na 10 lat więzienia. Kiedy więc po pobycie w kolejnych więzieniach i obozach nadeszło upragnione wyzwolenie, bez chwili wahania poprosił o przyjęcie do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Szczególnie interesowała go psychologia religii, liturgika i mariologia. Uczestnictwo w zajęciach kleryckiego Koła Liturgicznego, Koła Abstynenckiego i Sodalicji Mariańskiej, a także późniejsze doświadczenia duszpasterskie z kilku śląskich parafii, nadały ostateczny kierunek jego kapłaństwu.
Ktoś z uczestników spotkania na Kopiej Górce pragnie wiedzieć, jak to się zaczęło. „To, czyli co?” – pyta ks. Blachnicki z figlarnym uśmiechem, ale już wiemy, że nie pozwoli nam długo czekać na odpowiedź. „To” było latem 1951 roku. Prowadził wtedy rekolekcje dla ministrantów w Kokoszycach. Postanowił tradycyjny program rekolekcji przystosować do dzieci, którym z natury bardziej niż sucha wiedza religijna odpowiadają przeżycia, doświadczenie przygody. Wprowadził więc wspólne wycieczki, gry i zabawy. „Bo musicie wiedzieć, że jestem starym harcerzem” – wyjaśnił. Rok później pierwszy raz pojawiło się określenie Oaza Dzieci Bożych, a w 1954 roku w Bibieli koło Tarnowskich Gór odbyła się pierwsza dwutygodniowa Oaza Dzieci Bożych dla ministrantów. Wkrótce program takich rekolekcji ks. Franciszek postanowił oprzeć o tajemnice różańcowe. I to był strzał w dziesiątkę. Podwaliny pod Ruch Światło– Życie w obecnym jego kształcie położył dopiero podczas studiów w Lublinie, latem 1961 roku. Kilka lat później stałam się uczestniczką takich właśnie rekolekcji. Zadecydowały one o mojej przyjaźni z Chrystusem i Maryją oraz wpłynęły na wiele moich późniejszych decyzji.
Jedną z nich podjęłam dopiero po kilku latach, wspólnie z mężem, podczas rekolekcji oazowych dla rodzin Domowego Kościoła. Dotyczyła ona zobowiązania do całkowitej abstynencji. Po raz pierwszy o takiej możliwości usłyszałam jeszcze w Krościenku. Ksiądz Blachnicki w 1958 roku w Piekarach Śląskich proklamował społeczną akcję przeciwalkoholową Krucjata Trzeźwości, którą wkrótce nazwał Krucjatą Wstrzemięźliwości. W przeciągu trzech lat Ruch ten zmobilizował ponad sto tysięcy dorosłych osób w całym kraju do podjęcia abstynencji ofiarowanej, jako rodzaj ekspiacji w intencji osób uzależnionych od alkoholu. Ta działalność narażała ks. Franciszka nieustannie na szykany ze strony władz PRL, które ostatecznie w sierpniu 1960 roku zlikwidowały Centrum Krucjaty Wstrzemięźliwości. W odpowiedzi na „Memoriał w sprawie likwidacji Krucjaty Wstrzemięźliwości”, który ks. Franciszek wystosował z Krościenka nad Dunajcem, aresztowano go i za „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości o prześladowaniu Kościoła w Polsce” osadzono w tym samym więzieniu, w którym w czasie wojny oczekiwał na wykonanie kary śmierci.
Kiedy skazano go na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata, ks. Franciszek nie marnował czasu. Studiując teologię pastoralną w Lublinie, publikował teksty z dziedziny teologii pastoralnej, liturgiki i katechetyki, porządkując jednocześnie swoje duszpasterskie doświadczenia, także te dotyczące rekolekcji oazowych i Krucjaty Wstrzemięźliwości. Kiedy 8 czerwca 1979 roku Papież Polak odwiedził swoją Ojczyznę i ks. Franciszkowi udało się doprowadzić do proklamowania dzieła Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, spełniło się jedno z jego największych marzeń.
Księdza Franciszka Blachnickiego spotkałam jeszcze tylko kilka razy w życiu. Ostatni raz zimą 1974 roku. Podczas rekolekcji dla animatorów rodzin w Olczy postanowiliśmy odwiedzić go w Zakopanem. Niewiele się zmienił. Uśmiechnięty, choć trochę wyniszczony postępującą cukrzycą, nadal zarażał młodzieńczym entuzjazmem. Po Mszy Świętej, udało się namówić go na chwilę wspomnień. W niektórych z nich miałam swój skromny udział. Jak choćby w „akcji węglowej”, kiedy oazowicze z całej Polski słali na Kopią Górkę kilogramowe lub nieco większe paczki z węglem, jako wyraz solidarności po tym, gdy w ramach szykan wymierzonych przeciwko dziełu ks. Blachnickiego, władze odmówiły mu przydziału węgla opałowego na zimę. Poczta wprawdzie miała duży kłopot, za to ks. Franciszek otrzymał kolejny dowód opieki Bożej Opatrzności. Zresztą wszystkie swoje dzieła zawierzał Bogu. Kiedyś jeden z księży biskupów zganił go za brak rozsądku, bo rozpoczynał jakieś dzieło bez żadnego zabezpieczenia finansowego. W żartobliwej odpowiedzi usłyszał: „Ksiądz biskup zarządza diecezją, dlatego musi mieć zabezpieczenie. Ja jestem tylko zwykłym księdzem, więc mnie pomaga Pan Bóg”.
A Pan Bóg miał pełne ręce roboty. Wizja Kościoła, stającego się Kościołem żywym przez wcielanie się w konkretne wspólnoty, którą ks. Blachnicki od wielu lat nosił w sercu, nabierała coraz bardziej realnych kształtów. Udało mu się stworzyć plan Wielkiej Ewangelizacji „Ad Christum Redemptorem”, której zadaniem było dotarcie z Ewangelią do każdego człowieka w Polsce. Na apel ks. Franciszka: „Nowy człowiek, który żyje w nowej wspólnocie, nie może być obojętny, nie może się nie angażować, musi być twórczy, musi być aktywny” – odpowiadało coraz więcej osób. Krucjata Wyzwolenia Człowieka zdobywała licznych entuzjastów wśród młodych i starszych, którzy rozumieli, że podjęcie dobrowolnej abstynencji jest posługą miłości wobec uzależnionych od alkoholu, narkotyków czy w sferze seksualności. Krucjata stała się aktem wewnętrznej wolności od egoizmu i wyciągnięciem ręki ku bliźniemu, będącemu w potrzebie.
Ksiądz Blachnicki mógł czuć się spełniony, kiedy w stanie wojennym, w 1982 roku osiadł w ośrodku polskim „Marianum” w Carlsbergu, na terenie ówczesnej RFN. Organizował Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji Światło–Życie i prowadził pracę duszpasterską wśród polskich emigrantów. Jednak nigdy nie opuszczało go poczucie całkowitej zależności od Bożych planów i własnej niedoskonałości, jako narzędzia w Bożych rękach.
Kiedy 27 lutego 1987 roku w Carlsbergu ks. Blachnicki nagle zmarł, dotarłam do tekstu jego testamentu. Napisał między innymi: „Gdyby Pan pozwolił mi jeszcze żyć i działać, jednego bym tylko pragnął, abym mógł skuteczniej i owocniej ukazywać w pośrodku współczesnego świata piękno i wielkość Tajemnicy Kościoła – sakramentu, czyli znaku i narzędzia jedności wszystkich ludzi”.
Dziękuję Ci, Ojcze Franciszku. Właśnie tego mnie nauczyłeś – kochać Kościół. To dzięki Tobie czuję się w Nim u siebie.