Co ma wisieć - nie utonie /cz.1
dodane 2010-04-09 22:27
(poniższy wpis w formie notatki powstał w Poniedziałek Wielkanocny w czasie podróży do Krakowa)
Czasem bywa tak, że najlepsze momenty na przemyślenia trafiają się akurat, gdy trafić się nie powinny. Przyznam się szczerze, że niektóre z wpisów zanim trafią tutaj muszą trochę leżakować w szufladzie z notatkami. Po pierwsze: aby nabrać swoistej "mocy prawnej"; po drugie: myśl pisana jest jak wino - im starsze tym lepsze; po trzecie i ostatnie: bo zwyczajnie giną w gąszczu innych kartek albo po prostu się o nich zapomina. Aż któregoś pięknego dnia nagle się znajdują.
Ten wpis pewnie też sobie trochę poleży. Ale aby coś mogło leżeć to wpierw musi stać.
Skąd taki tytuł wpisu? I dlaczego dzielony? Proste i banalne: temat jest dość skomplikowany i dla mnie nieco nowy, więc aby go dobrze choć, mówiąc kolokwialnie, "liznąć" - potrzeba czasu. A co ma wisieć i nie tonąć? Miłość. Tak - Miłość przez duże "M".
No właśnie: czym właściwie jest Miłość? Ostatnio wkroczyłem w etap dla mnie nowy, a mianowicie związałem się z pewną dziewczyną. Niby nic - a jednak. Sprawa jest następująca i dość skomplikowana - poznaliśmy się trochę ponad rok temu a przez ten rok wielokrotnie się mijaliśmy - a właściwie mijałem Ją ja. Ci, którzy mnie znają z Forum.Wiara wiedzą, że chciałem zostać kapłanem - gdy Ją poznałem, byłem na etapie wstępnej formacji jaką sam sobie narzuciłem we własnym życiu - zrozumiałe więc było, że dziewczyna nie wchodziła w rachubę. Czasem jakaś mi się spodobała, ale wtedy rodziły się myśli: "chłopie- otrząśnij się! Masz być księdzem a nie kawalerem na wydanie". I dusiłem w sobie wszelkie zalążki "miłości".
Przez ten rok wiodło mi się różnie i zdążyłem skosztować różnych chlebów według różnych przepisów i z różnych pieców. Aż tu ostatnio do akcji wkroczyła nasza wspólna znajoma, z którą pewien czas temu rozmawiałem o mojej obecnej (i jedynej!) dziewczynie. Powiedziała jej w chwili szczerości, że jej kiedyś wspomniałem o moim zauroczeniu - potem poszło efektem domina: Dziewczyna się nieco wściekła, że czeka na mnie od roku (wierna jak Penelopa) i nie wie, co myślę na Jej temat, a tymczasem dowiaduje się tego od wspólnej koleżanki. W końcu zaryzykowałem - zachowały się we mnie jakieś niedobitki kultury, więc umówiwszy się z Moim Skarbem jadąc na spotkanie kupiłem różę (błogosławione symbole!). Czerwona róża mówi wiele o tym, kto ją wręcza - zwłaszcza, gdy ten ktoś nie potrafi ubrać myśli w słowa.
Długo by opowiadać dalej - a poza tym chciałbym zachować wiele dla siebie (egoista się we mnie odezwał :P ). Poza tym nie o to chodzi w tym wpisie, aby się rozgadywać na temat życia emocjonalnego i uczuciowego - to było tylko wprowadzenie :)
Prawdziwy problem do dyskusji padnie za jakieś 2 zdania - wyraźnie go zaznaczę i zostawię na dzień lub dwa, aby każdy, kto tu zagląda (a którym dziękuję) mógł to przemyśleć. Problem ważny i aktualny tym bardziej, że czasy mamy głupie i sprzyjające zacieraniu się pewnych granic. A teraz problem numer 1: Czy współczesny człowiek potrafi odróżnić Miłość od pożądania? Czy są to dwa różne światy, czy może zachodzą na siebie zachowując swoją autonomię?
Zapraszam do przemyśleń.