Czytelnia

Zioło-lecznictwo czyli wywary na przywary

dodane 15:32

Jakie przyjaźnie cenimy najbardziej?

Przecież nie z tymi ludźmi, którzy posługują się swoistym trybem rozliczeniowym: „Już dwa dni do mnie nie dzwoniłeś! Dlaczego mi to robisz?!”. Najbardziej wartościowe są te przyjaźnie, których nie jest w stanie zmienić czas: pomimo długiej rozłąki spotykamy się i zaczynamy rozmawiać tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj. Ufamy sobie, że między nami nic się nie zmieniło. (... )

Miłość może się zrodzić tylko z wdzięczności. Tylko wtedy dawanie życia dla innych nie jest zarażone pychą. (... )

Tymczasem miłość do samego siebie – i to jest clou – może być wyłącznie wynikiem i pochodną miłości Pana Boga do mnie, i to miłości nie przyjętej rozumem, ale doświadczonej sercem, bo tylko w taką miłość nie sposób wątpić. Zanim Pan Bóg dał nam przykazania, powiedział: „Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, czyli który cię zbawił” (por. Wj 20,2).
Skoro Ja ciebie tak kocham, to i ty idź i czyń podobnie. Zacznij od tego, żeby patrzeć na siebie Moimi oczami, z miłością…

Oczywiście, ktoś może stwierdzić: „Skoro tak, to ze mną już koniec, bo ja nie czuję miłości Boga, nie doświadczyłem jej, więc nigdy siebie nie pokocham”. Na szczęście Pan Bóg to jest ktoś, kogo możemy i powinniśmy prosić o doświadczenie miłości.
Tylko od razu mówię, że to jest modlitwa, która wymaga cierpliwości, czyli pokory, a na tę ostatnią nie zdobędziemy się inaczej, jak tylko pod przymusem. Jeśli więc kogoś na taką modlitwę teraz jeszcze nie stać, bo się boi, bo jeszcze nie teraz, bo nie znajduje w sobie tyle sił, to niech się szczerze zastanowi, czy nosi w sobie pragnienie Miłości. A jeśli, z racji ułomności natury ludzkiej, nawet owego pragnienia w sobie nie znajduje, to niech – za radą św. Ignacego – zapyta sam siebie, czy jest w nim chociaż pragnienie takiego pragnienia. Od czegoś trzeba zacząć, a Panu Bogu choćby najdrobniejszy okruch naszego serca wystarczy. (... )

Zbawienie, które przyniósł Pan Jezus, nie polega na ustrzeżeniu nas od przykrych doświadczeń, tylko na potwierdzonym przez Krzyż zapewnieniu, że On zawsze z nami będzie, choćbyśmy wpadli w najgłębsze szambo. Nie ma takiej tragedii, której On by nie potrafił zrozumieć, ponieważ od czasu wcielenia i Krzyża – dzięki własnemu doświadczeniu – ma pojęcie o wszystkim, co ludzkie. Wie na przykład, jak boli grzech czy niemożność wyjścia z niego; wie, jak bolą jego skutki. Wie, czym jest śmierć, cierpienie, bezradność. Pan Bóg nie usuwa nam sprzed nóg złych doświadczeń, ale możemy być na sto procent pewni, że On zawsze i we wszystkim z nami JEST. (... )

Chrześcijańskie zarządzanie kryzysem polega na tym, żeby się poddać, a inicjatywę oddać Panu Bogu. Jednak ten etap osiąga się po przelaniu ostatniej kropli krwi. Dopóki możemy – walczymy. Najpierw o to, żeby przeżyć, a potem, aby nie stracić kontroli nad swoim życiem: bo przecież ja chcę rozwiązać problem po swojemu, za wszelką cenę sam chcę siebie zbawić. Tymczasem pragnienie samozbawienia jest diabelską pokusą. Jedyne, co naprawdę możemy zrobić, to dać się zbawić.
Oczywiście, trzeba czytać książki na temat kryzysu, pomagać sobie żywotami świętych, zapoznać się z teorią dezintegracji pozytywnej prof. Kazimierza Dąbrowskiego itd.
- W jakim celu? To działa?
Choćby po to, żeby – z prawdziwie jezuicką pokorą – móc sobie uświadomić, że wszyscy wielcy ludzie przechodzili kryzysy. (śmiech) Te, wspomniane przeze mnie, lektury pokazują nam pewną perspektywę, ale z lękiem, z kryzysem jest podobnie jak ze śmiercią – można kogoś na nią przygotowywać, jednak ostatecznie ten ktoś musi przez śmierć przejść sam. Kiedy dopada nas największa, obezwładniająca fala bólu czy lęku, i nic nie pomaga – nie mamy innego wyboru, jak tylko się poddać, rzucić się w dół.
Jednak w pewnym momencie naprawdę nie pozostaje nam nic innego: dłużej się nie utrzymamy, wisząc na tej skale. W końcu, jak ta kobieta cierpiąca na krwotok, stwierdzamy: „Całe swoje mienie wydałam na lekarzy i nie tylko nic mi nie pomogło, ale mam się jeszcze gorzej (por. Mk 5,25n). Nic mi nie pomogło! I co mi wtedy pozostaje? Żebym się choć Jego płaszcza mogła dotknąć…” (por. Mk 5,27). Ta ostatnia próba nie jest efektem pobożności, tylko braku innych opcji. Mówi się, że wiara rodzi się ze słuchania, a ja uważam, że wiara rodzi się z desperacji. Gdybyśmy upierali się przy pierwszej opcji, to powiedziałbym, że wiara, owszem, rodzi się ze słuchania, ale własnego krzyku. Jeżeli kiedykolwiek zdobyłem się na modlitwę bez cienia udawania czy „pindrzenia się” przed Panem Bogiem, to właśnie w takim kulminacyjnym momencie kryzysu.(... )

Ufać to mówić do Pana Boga nawet w najgorszych chwilach: „Ojcze”, a nie bluźnić. (... )

Kiedyś śp. o. Piotr Lenartowicz wypowiedział na homilii słowa, które do głębi mnie wzruszyły: ludzie trwający w nałogowych grzechach, ale ciągle wołający do Pana Jezusa, są jak ci męczennicy. Męczenników – chociaż ostatecznie ich zabito – Pan Jezus wysłuchał, bo dał im łaskę ufności do końca i w ten sposób odnieśli zwycięstwo nad śmiercią – śmierć nie była w stanie zabić ich wiary, zniszczyć ich relacji z Panem Jezusem. Tych nałogowych grzeszników, którzy mimo ciągłego trwania w tychże grzechach wciąż z ufnością i wiarą wołają do Pana Jezusa, On też wysłuchał, bo dał im łaskę ufności mimo wszystko, i w ten sposób odnieśli zwycięstwo nad grzechem – grzech nie był w stanie zabić ich wiary, zniszczyć ich relacji z Panem Jezusem. Jeśli ktoś w to nie wierzy, to albo nie wie, jak boli grzech, albo nigdy nie wołał o pomoc, będąc po uszy w szambie. (... )

Z całą pewnością czasu kryzysu nie można sobie zaplanować. On przerywa nasze misternie zaplanowane życiowe zamiary, rozbija w pył nasze przyzwyczajenia i dotychczasowe pewniki; odrywa nasze ręce od tych wszystkich podpórek, których z uporem się trzymaliśmy, ponieważ wydawało nam się, że kiedy ich zabraknie, to nastąpi koniec.
- Kiedyś Ojciec powiedział, że nasze problemy są naszym skarbem.
Absolutnie tak, ale w tym znaczeniu, że my je hodujemy i z troską pielęgnujemy. Nasze kryzysy, problemy dają nam możliwość nieustannego zajmowania się sobą, co przecież bardzo lubimy.
A kiedy zajmujemy się sobą, to nie musimy zajmować się życiem.
Proste, prawda? Nerwica polega na ciągłym zajmowaniu się sobą i osobiście nie znam skuteczniejszej na to metody niż właśnie lęk. On nie tylko koncentruje nas na sobie, on wręcz przykuwa nas do siebie samych, nie pozwalając zająć się czymkolwiek innym i będąc doskonałą wymówką, bo przecież „chciałbym, ale przez lęk nie mogę”. Stąd zasada: im gorszy, im straszniejszy lęk, tym „lepszy”, bo bardziej przykuwa nas do samych siebie. Przecież jeśli boimy się raka, to z przerzutami; jak choroby, to nieuleczalnej.
- Czy w lęku można się doszukać jakichś pozytywów? Bo póki co, nie zostawia Ojciec na nim suchej nitki.
Ależ oczywiście, że tak! Lęk odgrywa także ważną i chlubną rolę w kryzysach i w ogóle w procesie dojrzewania. Bo jeżeli za dojrzewanie uznać wewnętrzną przebudowę człowieka, to lęk pełni rolę młota pneumatycznego, którym burzymy te różne ścianki działowe w nas. Lęk sprawia, że to wszystko pęka i obraca się w gruz. (... )

Ale każdy – podkreślam – każdy z nas ma tendencje do koncentrowania się na sobie i do wykorzystywania wszelkich możliwych środków: sukcesów, porażek, urody, zdrowia czy choroby, do tego, by postawić własne ego w centrum. Będziemy mogli ocenić to zachowanie, obserwując owoce. Czy ja dzięki temu, co zostało mi dane, służę innym, czy też raczej wykorzystuję to, by poczuć się jak gwiazda? I żeby było jasne, używam w tym zdaniu pierwszej osoby liczby pojedynczej jak najbardziej świadomie.
Powiedzmy sobie szczerze: każdy z nas jest fajny, ale po pewnym czasie staje się też nudny. Natomiast nigdy nie staniemy się nudni, jeśli będziemy DLA INNYCH i będziemy DOBRZY dla
innych. Podobnie rzecz wygląda z cierpieniem. Ktoś opowiada mi o swojej tragedii, a ja mu na to: Eee tam, to jeszcze nic. A wiesz, co mi się ostatnio przytrafiło!? Gdybyś miał takie zmartwienie jak ja… To są teksty pod tytułem: „Patrzcie na mnie”.
Życie bez krzyża jest tragicznie bolesne i rozpaczliwie beznadziejne.
- Uciekając przed krzyżem, uciekamy przed życiem, tak?
Przed życiem, przed odpowiedzialnością, przed trudem, ale też przed miłością. Bo miłość polega na powierzeniu się drugiemu, na wydaniu się jemu czy jej, a ten ktoś może mnie przecież przyjąć lub odrzucić. Dużo się ryzykuje, ale bez ryzyka nie ma życia i nie ma miłości. (... )

Zresztą, skoro Pani wspomina o buncie przeciw Panu Bogu, to znaczy, że wobec śmierci często niemal odruchowo krzyczymy w Jego stronę, że On jest temu winien. Proszę mi wybaczyć grę słów i zestawienie tego z weselną przyśpiewką, ale skoro „On jest temu winien” – również On – „pocałować ją powinien”. I przecież Pan Bóg tak właśnie chce robić. On zawsze, jak najczulsza matka, całuje z miłością nasze bolące miejsca, nasz lęk, naszą rozpacz, nasze rany. Również tę wielką ranę, jaką nosimy w sobie od urodzenia, a jaką jest śmierć i świadomość, że jest nieuchronna! Pan Bóg chce być z nami jak najbliżej, jak najczulej w momencie naszego cierpienia i także w momencie naszej śmierci. Ale przecież Pan Bóg nie ma innych ust do całowania i innych rąk do okazywania czułości umierającym i przez śmierć poranionym, jak tylko nasze. (... )

Dobry rachunek sumienia polega na tym, żeby zobaczyć, jak Pan Bóg był obecny we wszystkim, co mi się zdarzyło – w tym dniu, tygodniu, miesiącu, roku. To jest sedno. Jeśli zobaczę, że w tym czasie zrobiłem coś złego, to nie powinienem skupiać się na osądzaniu siebie, wydawaniu wyroków skazujących albo na samopotępianiu, ale na dostrzeżeniu delikatnej i czułej obecności Pana Boga. Trzeba starać się dostrzec, że przecież we wszystkich tych sytuacjach, również tam, gdzie poległem i nie dałem rady, On ciągle mi towarzyszył, delikatnie przypominał o Sobie, przez ludzi i wydarzenia, przez jakieś najprzeróżniejsze drobiazgi próbował mnie ratować, odwieść od złego. A kiedy po raz kolejny Go nie posłuchałem, to nie machnął na mnie ręką i teraz nie wypomina mi tego cały obrażony, tylko znowu jest przy mnie i cieszy się, że przebiegając myślą miniony czas, staram się znaleźć ślady Jego obecności. Przecież po to właśnie je zostawiał.
Rachunek sumienia to takie podchody, gdzie odkrywa się znaki, jakie On nam zostawił. Nie po to, żeby rozpaczać, „jaki ja jestem tępy, dlaczego wtedy tego nie widziałem?”, tylko by cieszyć się, że On zawsze jest przy mnie.(... )

Wojciech Ziółek SJ w rozmowie z Anną Sosnowską

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024

Ostatnio dodane