medytacje
Mk 13,33-37
dodane 2014-11-29 17:37
„nie wiecie”
Choćbym się nie wiem jak wysilała, nie wiem, kiedy nadejdzie czas śmierci mojej, mego męża, dzieci czy innych ludzi, którzy są mi bliscy i których kocham.
Nie wiem, kiedy mnie opuszczą.
Nie wiem, kiedy to ja ich zostawię.
Ta niewiedza budzi lęk, jakiś wewnętrzny niepokój, dlatego odsuwa się myśli o swojej śmierci, o końcu tego, wszystkiego, co tutaj się dzieje.
Zwłaszcza, jeśli nie wierzy się w dobrego, kochającego Ojca. Jeśli się w nic nie wierzy.
Jeśli jednak się wierzy, można zrobić jedno – można zmienić swoje patrzenie na śmierć nie tyle na coś, co zubaża, ale na coś, co ubogaca.
Owszem, jeśli moi najbliżsi umrą przede mną, będę za nimi tęskniła. Moja pamięć będzie mi podsuwała wszystko to, czego doświadczyłam, a czego już nie zaznam. To ogromny ból i poczucie straty, ale…
Ale „dzięki” ich śmierci będą bliżej mnie na sposób duchowy.
Teraz rozdziela nas czas i przestrzeń, potem te bariery zanikną.
Teraz rozdziela nas to, że możemy być ze sobą tylko fragmentarycznie; nie da się tu, na ziemi, „wejść” w skórę drugiego człowieka. Później moje myśli i uczucia będą dla nich lepiej niż kiedykolwiek znane, a ja mogę mieć nadzieję, że i ja znam ich lepiej, gdyż oni już stoją w całej prawdzie o człowieczeństwie – słowa o nim zapisane są przecież w Piśmie. Czytając Słowo Boże mogę z wielką pewnością przyjąć, że wówczas będą to i ich słowa, skierowane do mnie.
Także moja śmierć nie musi mnie straszyć po nocach.
Wprawdzie będzie to jedyne i nigdy więcej nie powtarzane doświadczenie, do którego mogę przygotować się jedynie duchowo, ale nie przećwiczę tego wcześniej na sposób praktyczny – co także może generować jakiś niepokój, ale…
To będzie koniec wszelkich łez, bólów i cierpień ziemskich…
To będzie koniec samotności i oddzielenia od tych, których kocham…
To będzie powrót do Domu Ojca…
To będzie początek życia…
To Jezusowe „nie wiecie” uzmysławia mi także, że mój niepokój, związany z brakiem wiedzy odnośnie przyszłości, wypływa z prawdy, że nie mogę kontrolować swojego życia.
Chęć sprawowania takiej kontroli, chęć panowania w pełni nad wszelkimi wydarzeniami, jakie mogłyby się zadziać w moim życiu, a więc także pośrednio lub bezpośrednio pragnienie kontrolowania drugiego człowieka, to pycha.
Im więcej we mnie zgody na to, żeby tę kontrolę oddać w ręce Jezusa, tym więcej pokoju i pokory. To także swoisty akt wiary w dobroć i miłość Boga; że Jezus naprawdę troszczy się o moje życie, o życie moich najbliższych – i to pod każdym względem.
„powierzył swoim sługom”
Taka jest prawda o mnie, o każdym człowieku.
Prawda, którą mniej lub bardziej staramy się od siebie odrzucić.
Niby sami powiemy, że jesteśmy sługami Jezusa, ale postępujemy jak ktoś, kto jest panem i kto ma prawo rządzić.
Tymczasem jedynym prawem, jakie ma sługa, to służenie. I to nie tam, gdzie mu się podoba, ale tam, gdzie postawił go Pan: w tej rodzinie, wśród tych ludzi, w takich, a nie innych czasach.
Tymczasem i w tej służbie zdarza się, że słudzy zaczynają oceniać samych siebie, jako lepszych: czy to pod kątem rodzaju zajęcia, jakie wykonują, czy pod kątem tego, jak wykonują to, co zostało im powierzone, albo miejsca, w którym służą – i zaczynają uważać się za lepszych od innych sług.
A już nie daj Boże, gdy inni słudzy źle służą, popełniają błędy, czy zupełnie odwracają się od służenia, oddając się lenistwu, żądzy posiadania i wszelkim innym przywarom. Wtedy inni słudzy, trwający wiernie na posterunku, pozwalają sobie ich osądzać. Czyli tak naprawdę stawiają się w roli Pana. Bo tylko On ma prawo osądzenia postępowania sług swoich.
Jak być dobrym sługą?
Jak prawdziwie służyć, nie uzurpując sobie praw Pana?
Jedyne, co może sługa, to nieustannie wzbudzać w sobie świadomość, że tu, na ziemi, jest tylko sługą. I to nieużytecznym, bo nie potrafiącym kochać, jak Pan to robi.
Nie umiemy być kochającymi małżonkami, rodzicami, dziećmi, pracodawcami, pracownikami.
Jeśli kochamy, to wiele w tym egoizmu i zaspokajania własnych oczekiwań i pragnień.
Jeśli kochamy, to tylko ludzi nam miłych i przyjemnych, odsuwając się od trudnych i wymagających.
Zamiast doskonalić się w miłości, doskonalimy się we wszystkim innym, co miłością nie jest. I nie widzimy tego.
Tylko Pan może odnowić swoje sługi.
Tylko On może sprawić, że coś zobaczymy, zrozumiemy.
Tylko On ma moc dać słudze serce z ciała, a zabrać serce kamienne.
Tylko On może stworzyć nas na nowo i dać nam nowe życie.
Czy tego chcę?
Czy zgadzam się na ból, jaki temu będzie towarzyszył?
Czy zgadzam się na utratę iluzji na swój własny temat?
Jeśli tak, muszę wejść w trud bycia czujnym, by we wszystkim, co było, jest i będzie, zobaczyć działanie Pana.
Muszę nieustannie czuwać, by dostrzec, jak Pan odcina suche gałęzie, nie przynoszące we mnie owocu.
Jak oczyszcza moje myśli od światowego skupiania się na sobie samej.
Muszę nieustannie czuwać nad moimi myślami, by dostrzec każdy mój grzech i bunt, w nich zawarty.
Czy warto?
Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Warto, jeśli człowiek nie chce błądzić, ale swoje życie przeżywać z radością.
Warto, jeśli człowiek nie chce ranić i rozkrwawiać serca drugiego człowieka.
Warto, jeśli człowiek nie chce czuć się jak zwiędnięty liść czy pęknięty, do niczego niezdatny dzban.
Gdy sługa odda się w ręce Pana, wówczas On swoim działaniem przewyższy wszystko, co człowiek może sobie wyobrazić.
Wszystko jednak zaczyna się w momencie, gdy człowiek całym swoim sercem przyjmie tę prawdę, że jest tylko sługą, a nie panem, i zacznie ją cierpliwie wprowadzać w swoje życie.