Rzym-kanonizacja Jana XXIII i Jana Pawła II (27.04.14)
24.04.2014 - Pielgrzymkę czas zacząć
dodane 2014-05-17 19:00
Już któryś raz z rzędu przekonuję się, że coś, co rozpoczyna się w jakimś konkretnym momencie, tak naprawdę swój początek ma w innym czasie, w innym miejscu. Zaraz to wyjaśnię.
Nasz wyjazd na kanonizację swój początek miał w momencie beatyfikacji papieża Jana Pawła II. To wtedy zrodziło się z nas pragnienie, by uczestniczyć też w Rzymie w jego kanonizacji. Bo od pragnienia wszystko się zaczyna.
Po drodze, naturalnie, pojawiają się przeszkody. I to najrozmaitsze.
Pierwszym była data kanonizacji. Gdyby odbyła się ona w ubiegłym roku (a takie słuchy pojawiły się latem 2013r.), wówczas żadną miarą na kanonizacji byśmy nie byli. Prozaiczne przyczyny: brak urlopu i brak pieniędzy.
Papież Franciszek ogłosił jednak, że uroczystość ta odbędzie się w kwietniu 2014r. Jedna przeszkoda zniknęła automatycznie – urlop w nowym roku nam przysługiwał. Nadal jednak pozostawała kwestia finansów.
Odkąd zaczęliśmy wojażować, ustaliliśmy, że robimy to wspólnie. To oznacza automatycznie, że na każdy wyjazd potrzebne są dwa razy większe pieniądze. Na mój wyjazd pieniądze były. Na wyjazd Piotra – nie.
I tu pojawia się czynnik praktycznej nadprzyrodzoności, jak to określamy ;-)
Staramy się mieć na względzie wolę Pana Boga wobec nas. Dlatego po prostu na modlitwie powiedzieliśmy Mu, że tak odczytamy Jego wolę. Jeżeli do grudnia dla Piotra pieniądze się znajdą, to będzie dla nas znak, że On naszym planom błogosławi i je popiera. Jeśli nie, że mamy z wyjazdu zrezygnować. My możemy dać swoje ręce, umysł, by poprzez dodatkową pracę otrzymać dodatkowe wynagrodzenie. Ale tę dodatkową pracę musi nam On „załatwić”.
I tak się stało.
Piotr dostał dwa duże zlecenia i jedno drobne i pieniądze pojawiły się nie tylko na zapłacenie wyjazdu, ale i na kieszonkowe. W nadmiarze. Aż musieliśmy się pilnować, by nie być rozrzutnymi ;-)
Okazało się jednak, że to nie koniec problemów.
Są problemy dużo bardziej subtelne, natury psychiczno – duchowej. Z reguły pojawiają się one u kobiet.
Nasza emocjonalność i uczuciowość to wielki dar Boży, ale też dlatego zły duch w to uderza najmocniej i najcelniej. Myślę, że o wiele większą szansę na sukces, by sobie ze złym duchem poradzić mają te kobiety, obok których jest mądry mężczyzna: mąż, ojciec, brat, spowiednik, kierownik duchowy. Oczywiście, kobieta musi chcieć słuchać takiego faceta, co czasem wymaga od niej wielkiego zaparcia się samej siebie, odstawienia na bok swojej emocjonalności, odczuwania, przeżywania. Pójścia wbrew nim w kierunku, który mężczyzna jej wskaże.
U mnie wyglądało to w ten sposób, że od grudnia zaczęłam mieć ogromne problemy z kręgosłupem. Na tej bazie pojawiły się myśli, które w ogromnie mocny sposób zniechęcały mnie do wyjazdu. „Cztery dni w autokarze – pęknie Ci z bólu kręgosłup”, „A twoje nogi? Pamiętasz, jak ostatnim razem puchły? A teraz jesteś o 3 lata starsza – na pewno będzie jeszcze gorzej...”, „A ten hałas? W autobusie jedzie 40 osób. Pamiętasz, jak trudno było spać, czytać, modlić się?” „A wejście na Plac św. Piotra? Pamiętasz te kilka godzin stania, ten ścisk, tłok, natłok ludzi?” itd., itp.
Bardzo racjonalne te uwagi, prawda?
Borykałam się z nimi aż do Wielkanocy. Sprawiły, że do tego wyjazdu podeszłam „zadaniowo”: trzeba go odbyć, bo Piotrowi będzie przykro.
Czemu jednak w ogóle zdecydowałam się na wyjazd? Przez Jezusa. A konkretnie – przez Jego drogę krzyżową, którą oglądaliśmy w „Pasji” Mela Gibsona.
Uderzyło mnie, że Jezus mimo cierpień, mimo trudu ROBIŁ to, co należało zrobić. Gdy to sobie uświadomiłam, od razu zmieniło się moje podejście do ewentualnego bólu kręgosłupa, kłopotów z krążeniem czy pobytem w autobusie z 40 ludźmi. Przecież mieliśmy intencje, z którymi jechaliśmy na tę pielgrzymkę. Intencje bardzo poważne, bardzo trudne. One „muszą” kosztować. To takie dziecinne, infantylne, podejmować się jakiejś ofiary z wyobrażeniem czy czasem żądaniem, by nie bolało, by nie było trudno, męcząco.
Gdy nastąpiła we mnie ta swoista metanoja, pojawiła się dobra obojętność: odnośnie rzeczy do ubrania, do jedzenia w podróży – dużo dystansu i wewnętrznego pokoju.
Gdy czasem nocą te rozmaite lęki budziły mnie ze snu, odpędzałam je aktami strzelistymi i oddawaniem tego wszystkiego, całej przyszłości w przebite ręce Jezusa.
To ogromnie wyzwalające: nie planować, nie tworzyć różnych wyobrażeń, a otworzyć się na to, co przyniesie dzień – tzn. na to, co Pan pozwoli, bym doświadczyła i przeżyła.