J 6,16-21

dodane 09:24

 

„O zmierzchu...”

 

W tym ewangelicznym opowiadaniu wiele jest słów, opisujących czas i odległość.

 

Pan Bóg jest Stwórcą czasu i przestrzeni, ale czas i przestrzeń nie ograniczają Go. On nie podlega pod ich prawa.

 

Dzień to alegoria mojego życia.

Ranek, brzask, świt to moment, gdy się rodzę. Moje dorastanie prowadzi do południa, które określa moment mojego istnienia jako osoby dorosłej, dojrzałej. I zaczyna się poprzez popołudnie zmierzanie w kierunku zmierzchu, tj. w kierunku czasu, gdy moje działanie staje się spokojniejsze, a ja już nie mam tyle siły co wcześniej. Moje życie staje się nacechowane z jednej strony przygotowaniem do nocy, a z drugiej – oczekiwaniem na nią. Noc zaś to kres dnia, mojego życia. To czas odpoczynku.

 

Również wiele spraw ma taki przebieg: coś się rodzi (jak nowy dzień), rozwija i zaczyna się kończyć. Można powiedzieć, że wszystko się kończy, zmierzcha.

 

Jest tylko jedna „rzecz”, której to nie dotyczy: miłość.

Wprawdzie każda miłość ludzka ma swój początek, ale nie ma kresu – jak i człowiek.

 

Natomiast miłość Boga nie ma ani początku, ani końca. Jak On sam.

 

To, że żyję, istnieję, nie zawdzięczam temu, że On mnie kiedyś zaczął kochać.

Nie. On mnie kocha od zawsze.

Istnieję, bo ta miłość mnie stworzyła. Moje istnienie ma początek, ale Boża miłość do mnie nie ma początku. Ani końca.

 

„Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł”

 

Kiedy w moim życiu przychodzi czas ciemności, trudno jest wierzyć i ufać. Wiara to nie zawsze pewność; to czasem borykanie się z pytaniami, wątpliwościami.

 

Ale w tej ciemności wiara wskazuje jedyny kierunek dla moich myśli i pragnień: Jezusa.

Mam Go oczekiwać. Mam nie martwić się tym, że „ Jezus jeszcze do mnie nie przyszedł”.

 

Co pomaga w tym nie martwieniu się? Praca, zajęcie, działanie.

 

Uczniowie czekali na Jezusa, płynąc do Kafarnaum.

W płynącej łodzi nie można siedzieć bezczynnie, nic nie robiąc. Trzeba ze sobą współpracować.

Uczniowie mogli siedzieć w łodzi i wpatrywać się w ciemności, wypatrując Jezusa. Nie zrobili tego. Czekając, zajęli się zwykłymi sprawami, najprostszymi czynnościami, dzięki którym ich łódź podążała w wyznaczonym kierunku.

 

Przede wszystkim wpatrywanie się w ciemność jest dla człowieka niebezpieczne, bo ciemność pochłania.

 

Nie wolno skupiać się na złu, „kontemplować” je, rozważać. Wtedy traci się serce, poddaje się zwątpieniu i rozpaczy.

 

Trzeba mieć świadomość, że zło jest, istnieje. Zobaczyć je w swoim życiu, ale nie skupiać na nim swojej uwagi, nie kręcić się wokół niego.

 

Od zła i ciemności należy się odwrócić; odwrócić swój wzrok i uwagę i skierować je ku zajęciu, pracy, drugiemu człowiekowi, Bogu.

 

Tylko wtedy w ciemnościach zobaczę Jezusa. Zobaczę Światłość świata.

 

„...ujrzeli Jezusa kroczącego po jeziorze i zbliżającego się do łodzi. I przestraszyli się.”

 

Jezus kroczy po jeziorze – jest Panem natury, panuje nad nią.

Zbliża się do łodzi, mimo że ona płynęła – przekracza prawa fizyki. Czas nie ma nad Nim władzy. Jego działanie jest niepojęte, przekracza ludzkie wyobrażenia.

 

Nic dziwnego, że uczniowie się przestraszyli.

 

Przeważnie to właśnie strach, niepokój, przerażenie pojawiają się we mnie, gdy prawdziwie spotykam się z działaniem Boga, a nie ze swoim wyobrażeniem tego działania.

 

Przerazić mnie może niesamowitość, niepojętość tego działania. Strach budzi się, gdy w obliczu Jego działania dostrzegam własną niedoskonałość, ograniczoność.

 

Jezus nie podlega prawom fizyki. Czas, przestrzeń, a nawet śmierć nie mają nad Nim władzy.

Nade mną mają.

Gdy ucieka mi pociąg, pojawia się niepokój związany z czasem i przestrzenią.

Gdy nieobecni są moi najbliżsi, bo wyjechali gdzieś daleko i ich nie widzę, pojawia się niepokój związany z przestrzenią.

Gdy umiera ktoś lub coś, a w moim życiu pojawia się pustka, przychodzi strach przed przyszłością.

 

Wielu z tych zdarzeń nie interpretuję jako Bożego działania i nie widzę, że przez te trudne sprawy przychodzi do mnie Bóg.

 

Ten strach i wszelkiego rodzaju lęki rozproszyć może tylko zaufanie. Jezus mówi: „Nie bójcie się”, a ja – jak mantrę powtarzam Mu:

 

Jezu, ufam Tobie, że wszelkie moje plany poukładają się pomyślnie, mimo że już nie zdążę na ważne spotkanie, bo pociąg mi uciekł.

Jezu, ufam Tobie, że troszczysz się o tych, którzy są nieobecni, których nie mogę zobaczyć i usłyszeć. Ufam, że Ty jesteś przy mnie, więc nie jestem osamotniona.

Jezu, ufam Tobie, że na mojej drodze postawisz kolejnego człowieka, dzięki któremu doświadczę radości spotkania, życzliwej rozmowy, możliwości poproszenia o pomoc.

Jezu, ufam Tobie, że Ty wejdziesz w puste miejsce, zagospodarujesz je tak, by koniec stał się początkiem nowego życia we mnie. Ufam, że przeprowadzisz mnie bezpiecznie przez moje rozżalenie, smutek, pretensje. Ufam, że dzięki temu wielkiemu cierpieniu wypłynie w moim życiu dobro, ja zostanę przemieniona, stanę się mądrzejsza, lepsza, umiejąca bardziej kochać.

Jezu, ufam Tobie...

 

„Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy brzeg, do którego zdążali.”

 

Te słowa modlitwy muszą przekuć się w działanie. Uczniowie zaufali Jezusowi, gdy powiedział, że to On. Chcieli Go zabrać do łodzi.

 

Łódź to również metafora mojego życia. Jak ono wygląda?

Czy w tej łodzi płynę sama, zapraszając tylko nielicznych i tylko ich uznając za godnych mego zaufania?

Czy staram się współpracować z tymi, którzy w moim życiu, w mojej łodzi są obecni?

Czy mam świadomość, że innym trud wiosłowania, wspólnej pracy, zmniejsza się dzięki mojej życzliwości, dobremu słowu, przyjęciu ze zrozumieniem czyjejś słabości? Także swojej własnej.

 

I że przeciwnie: moja agresja wobec ludzi, brak zaufania, moje lenistwo i wygodnictwo utrudniają, czasem uniemożliwiają płynięcie tą samą łodzią? Że mogą innym zmienić życie w piekło?

 

Czy Jezus wsiadłby do mojej łodzi i jakie relacje, wzajemne stosunki by zobaczył?

 

Wiele zmian dokonało się we mnie, a przez to i w moim życiu. Na niektóre czekałam długo, wytrwale podnosząc te sprawy w konfesjonale lub przed Bogiem na modlitwie i Adoracji, rozmawiając z mądrymi, Bożymi ludźmi. Szukałam sposobów na ich rozwiązanie, podejmowałam rozmaite wysiłki – i nic się nie działo, nic się nie zmieniało.

 

Dopiero gdy dojrzałam (także pod wpływem swego trudu i doświadczeń klęski) do dziecięcej bezradności, w której nie ma złości, niechęci do takiego stanu; dopiero gdy jak dziecko zwróciłam się do Ojca, zmiana następowała natychmiast – i dobijałam do brzegu. Sprawa była definitywnie załatwiona, problem rozwiązany.

 

Ciągle na nowo uczę się takiego zawierzenia, wytrwałej ufności dziecka. Ciągle na nowo uczę się, jak być dzieckiem - w jego ufności, prostocie patrzenia i wypowiadanych słów, zawierzeniu w najtrudniejszych sytuacjach.

 

Teraz trochę lepiej rozumiem i to, że gdy dla mnie trud i cierpienie ciągnęły się w nieskończoność, zanim nastąpiła przemiana lub pomyślne rozwiązanie, w oczach Boga mogło to być „natychmiast”.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024

Ostatnio dodane