O modliwie
dodane 2011-05-27 11:41
On sprawia, że coś przemienia się w modlitwę, czyli w spotkanie z Nim. Jego śladów można doszukać się wszędzie, także poza kręgiem nadzwyczajnych przypadków, jak ten wspomniany powyżej, choć wizyty boskiego Gościa są wtedy bardziej dyskretne i rozpoznaje się je dopiero post factum. W jednym i drugim przypadku to owoce spotkania są najważniejszym kryterium autentyczności całego doświadczenia. Każde pomnożenie wiary, nadziei i miłości to niewątpliwy ślad wtargnięcia w naszą rzeczywistość Najwyższego. I odwrotnie, każde ich pomniejszenie czy jakiekolwiek zło stawia pod znakiem zapytania boskie pochodzenie inspiracji, a przynajmniej to, co z nią zrobiliśmy. Na żaden relatywizm czy rozmycie kategorii dobra i zła nie ma tu miejsca.
(… )
Modlitwa jest czymś niezwykle prostym, dlatego że to nie człowiek jest w niej najważniejszy, a Bóg. Dobrze - odpowie ktoś trzeźwo - ale jak Boga odnaleźć i jak postawić się w Jego obecności? To łatwe i trudne zarazem, ale mieści się w lakonicznym: „wystarczy być". Wystarczy być, bo to przede wszystkim Bóg pierwszy wychodzi z inicjatywą spotkania, a Jego słowa i czyny są zawsze pierwsze i uprzedzają nasze działanie, na przykład dzieło stworzenia, odkupienia. To dlatego każdy, kto czyta Pismo Święte, może je traktować jako słowo skierowane do siebie osobiście i intymnie. Każde zdanie, choćby to skierowane do Mojżesza na pustyni: miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą (Wj 3, 5), może nabrać aktualności tu i teraz, jak to potwierdzają liczne historie świętych czy choćby wspomnianych Simone Weil i Etty Hillesum. I nieważne, czy znajdujemy się właśnie w średniowiecznej katedrze, czy też w łazience; czy jesteśmy zatwardziałymi grzesznikami, czy też świętymi. Nic i nikt nie może postawić granicy inicjatywie Tego, który - tak jak Mojżeszowi na pustyni - każdemu z nas chce objawić swoje tajemne imię. Na tym zasadza się prostota owego „wystarczy być". Trudność polega na wytrwaniu w tej prostocie.
Od zarania dziejów człowiek unika spotkania z Bogiem. To pierwsza i zasadnicza konsekwencja upadku ludzkości, owego tajemniczego grzechu pierworodnego. To z jego powodu tak trudno stanąć twarzą w twarz z Tym, który objawia się jako Jestem, Który Jestem (Wj 3, 14). I mniejsza o to, czy spotkanie przebiega pod znakiem tremendum czy fascinosum. Istotne jest to, że człowiek nie jest w stanie go znieść. Paradoksalnie spotkanie z Bogiem jawi się jako coś śmiertelnie niebezpiecznego, wobec czego nieświadomie włączają nam się mechanizmy obronne. W tym duchu rozumieć można zarówno prośbę skierowaną do Mojżesza w czasie wędrówki przez pustynię: Rozmawiaj ty z nami. [...] Ale Bóg niech nie rozmawia z nami, abyśmy nie pomarli! (Wj 20, 19), jak i opory podmiotu lirycznego w przytaczanym na wstępie wierszu George'a Herberta. O czymś podobnym, choć ujętym od innej strony, świadczy też zdanie skierowane do św. Katarzyny ze Sieny, której Najwyższy powiedział: „Ja jestem tym, który jest, a ty jesteś tą, która nie jest". Słowa te podkreślają nie tylko nieskończony dystans, jaki dzieli Boga i stworzenie, ale także fakt rozmywania się obecności człowieka w obliczu Boga, jego nieustanne ukrywanie się i zasłanianie. Czysta i prosta obecność w obliczu Boga wydaje się ponad nasze siły.
(… )
Co takiego porażającego jest w spotkaniu Boga twarzą w twarz? W Starym Testamencie to może jeszcze było zrozumiałe, ponieważ Bóg objawiał się w sposób budzący trwogę i podziw, ale po przyjściu Jezusa Chrystusa i Jego objawieniu miłości Boga wszelkie opory powinny ustąpić. Jednak jest inaczej. A może - paradoksalnie - to właśnie miłość i dobroć Boga tak nas onieśmielają, krępują, a nawet przerażają? Bóg stworzył nas z miłości i dla miłości, byśmy będąc na Jego obraz i podobieństwo, stali się Jego partnerami w miłości. Miłość polega na całkowitym oddaniu się drugiemu, na bezwarunkowym darze z siebie. Jakże jednak trudno oddać się całkowicie i bezwarunkowo... Nic bardziej cudownego - nic bardziej przerażającego. To, co stanowi sedno tak wszędzie opiewanej miłości romantycznej, o której każdy w głębi serca marzy, w rzeczywistości jest drogą przez mękę. Oddać się całkowicie komuś drugiemu, to - w optyce upadłego stworzenia - znaczy zaprzeć się siebie, stracić zupełnie kontrolę nad własnym życiem, a to jest dla nas synonimem śmierci, zniewolenia, utraty własnej podmiotowości. Kto o zdrowych zmysłach pozwoli sobie na to? Stąd być może te ciągłe uniki i wikłanie się w sprzecznościach. Mówimy na modlitwie: „święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja", a jednocześnie świadomie bądź nie oczekujemy, że to nasze imię będzie błyszczało, a sprawy potoczą się zgodnie z naszą wolą i naszymi wyobrażeniami o życiu. I wszyscy przerabiamy tę lekcję w kółko, święci i nieświęci.
(… )
„Nie jest rzeczą łatwą być upadłym stworzeniem" - pisze amerykańska karmelitanka Wendy Mary Beckett. Prawda może niezbyt odkrywcza, ale właśnie dlatego tak często lekceważona i pomijana. Z tego względu ciągle ulegamy tej samej, starej szatańskiej pokusie, by być jak Bóg (por. Rdz 3, 5), co w praktyce wyraża się w chorobliwej trosce o kontrolę nad własnym życiem i w poczuciu, że jesteśmy jego panami. Lęk przed utratą tych złudnych atrybutów boskości przeszkadza w powrocie do właściwego kształtu rzeczy i pierwotnego porządku, by Bóg był Bogiem, a człowiek człowiekiem. Rację ma Beckett, gdy naśladując styl Ewangelii, pisze, że w naszym wnętrzu często dochodzi do takiego dialogu - Dusza: „Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić?"; Jezus: „Ja chcę, ale czy ty tego chcesz?". Bo choć mówimy jedno, to często pragniemy czegoś innego. Czy podobny paradoks nie jest treścią cytowanego wiersza Miłość? Jak trudno zaufać Bogu i w prostocie oddać się w Jego ręce. Jak trudno uwierzyć w czułość i troskliwość miłości, którą nas otacza. Jak trudno przyjąć do wiadomości, że nawet włosy na naszej głowie są policzone (por. Mt 10, 3 0), zwłaszcza gdy dotyka nas jakieś zło. Konieczne jest nawrócenie.