Czy psycholog ma monopol na prawdę?
dodane 2011-05-13 12:11
Religia jest relacją, nawet z całą jej odmiennością i niedostępnością do analizy narzędziami psychologicznymi. Kontakt człowieka z Bogiem czy boskością jest ewentualnym tematem do rozmowy z księdzem, natomiast pytanie: co mogę zrobić, by umieć wejść w relację, by umieć nawiązać kontakt z Kimś poza sobą – jest pytaniem, dla którego psycholog jest dobrym adresatem.
Każda epoka ma swój koloryt emocjonalny. Mieliśmy czasy opętań i szaleństwa, przełom IX i X wieku był okresem królowania histerii, współcześnie najbardziej dotkliwie doświadczamy właśnie trudności z wchodzeniem w relację. Wokół nas pełno ludzi samotnych, rozpadających się związków, singli szukających drugiej połówki lub już na dobre zadomowionych w swojej samotności i przyzwyczajonych do niezależności. Pojawiają się pytania: skąd takie problemy z nawiązywaniem trwałej relacji, w jakim kierunku prowadzi ten proces i czy ma on wpływ na naszą religijność?
Jedną z istotnych przyczyn jest zapewne trudność z odnalezieniem się w naszych układach rodzinnych. Rodzina, z której pochodzimy, jest dla nas bazą do nauki nawiązywania kontaktów z innymi. Tu podejmujemy pierwsze, jeszcze nieświadome decyzje dotyczące naszego poczucia bezpieczeństwa w relacjach z innymi i już jako małe dzieci rozpoznajemy, czy lepiej być z innymi, czy samemu. Uczymy się, co to znaczy zaufać, wierzyć drugiemu, mieć nadzieję… Pierwszym, któremu ufamy, jest “ten Duży” – matka i ojciec. Gdy w początkach naszego życia z jakiegoś względu nie możemy oprzeć się na naszych rodzicach, doznajemy uszczerbku, którego naprawa wymaga potem dużego wysiłku.
Współcześnie często dochodzi do pomieszania ról w naszych rodzinach. Rodzicom jest z różnych względów trudno: bo sami nie dostali od swoich rodziców tego, co potrzebowali i teraz nie wiedzą, jak dawać dzieciom; bo są zagonieni; bo nie mogą porozumieć się z partnerem. Dziecko kocha swoich rodziców bezgraniczną miłością, jakimikolwiek by oni byli, a widząc ich ból, chce im za wszelką cenę ulżyć. Takie dziecko mówi w swoim sercu: Mamo, tato, lepiej ja będę cierpiał niż ty, lepiej ja będę smutny, zagubiony albo chory… i w swoim magicznym myśleniu ufa, że jego działania ulżą rodzicom. Oczywiście tak nie jest, bo każdy dorosły może jedynie sam wziąć odpowiedzialność za swój stan wewnętrzny. Jednocześnie wypowiadając takie zdanie, w pewnym sensie dziecko staje się “rodzicem własnego rodzica” – to ono teraz jest “to duże”, ono chce dawać zamiast brać od rodziców. Dziecko z czasem staje się jakby puste, ponieważ ten, kto nie wziął, nie ma co dać. Kiedy zbyt wcześnie przestajemy być dziećmi, wówczas nie zgromadzimy potrzebnego rezerwuaru do bycia dojrzałymi dorosłymi.
Będziemy czuli w sercu dotkliwy brak, uzupełniali go rozpaczliwie licznymi związkami, nowymi zakupionymi gadżetami, jedzeniem lub czymkolwiek innym. Nosząc w sobie ów brak, mamy kłopoty w nawiązaniu relacji opartej na szacunku. Szacunek to postawa, w której mówię do drugiego: Cieszę się, że jesteś przy mnie, zgadzam się, żebyś był dokładnie taki jak jesteś, dziękuję za to, co mi dajesz, a kiedy czegoś potrzebuję, proszę o to, wiedząc, że to, co druga strona mi daje, to podarunek, a nie obowiązek. Z takim podejściem relacja może rozwijać się w dobrym kierunku, niezależnie czy będzie to kontakt z drugim człowiekiem, czy skierowanie się do Boga.
Czy można coś uczynić, by nauczyć się szacunku? Można. Nigdy nie jest za późno na szczęśliwe dzieciństwo, w każdym momencie życia możemy we właściwy sposób popatrzeć na swoich rodziców i zająć przy nich odpowiednie miejsce. Także wówczas, gdy jesteśmy już całkiem dorośli, a nawet gdy rodzice nie żyją, gdyż proces ten dzieje się w naszym sercu. Ale to już temat na oddzielny artykuł…