Wędrówka na Synaj
dodane 2011-02-22 12:51
Nasze pielgrzymowanie do Ziemi Świętej rozpoczęliśmy rano, wylotem ok. godz. 9ej do Egiptu. Po wylądowaniu czekała nas kilkugodzinna podróż do hotelu, położonego niedaleko klasztoru św. Katarzyny. Zjedliśmy kolację, byliśmy na Mszy świętej, odprawionej przez naszych księży i mieliśmy zaledwie kilka godzin snu przed rozpoczęciem wędrówki na Górę Mojżesza.
Wędrowanie zaczyna się nocą, ok. godziny 2ej. Jest totalnie ciemno, dlatego już wcześniej w Polsce uprzedzano o konieczności zabrania ze sobą latarki. Niektórzy, zainwestowawszy w najnowsze osiągnięcia latarkowej techniki, próbowali rozświetlić nieboskłon, oślepiając przy okazji współ-pielgrzymów. Ale na szczęście potrafili przyjąć słuszne słowa krytyki swojego postępowania i je zmienić ;-)
Podczas wchodzenia na Synaj naprawdę nic nie widać. Tylko rząd światełek przed nami i za nami, wskazujący na innych ludzi, wędrujących śladami Mojżesza. Można podczas tej drogi doświadczyć namacalnie ciemności i rozświetlonego gwiazdami nieba – czegoś, co na taką skalę jest dostępne w Europie chyba tylko w górach i to daleko od ludzkich osiedli.
Wędrówka zaczyna się od klasztoru św. Katarzyny. Na szczyt prowadzą dwie drogi: Sikket el Basha - ścieżka Paszy, i Sikket Saydna Musa - ścieżka Mojżesza. Pierwsza jest dłuższa i łagodniejsza w podejściu, druga zaś krótsza i bardziej stroma, składająca się z ponad 3 tys. stopni wykutych w skale. Legenda mówi, że obie są dziełem pokutnym synajskiego mnicha. Myśmy szli drogą łagodniejszą, po której kursują też wielbłądy. Od samego zresztą początku wędrowcy zachęcani są przez Beduinów do wynajęcia „camela”. My postanowiliśmy dzielnie na własnych nogach wejść na szczyt, ale ja miałam kilka kryzysów po drodze. Wyszedł mój brak kondycji. Wtedy zatrzymywaliśmy się w beduińskich „kawiarenkach”, w których ja piłam herbatę, a moi towarzysze kawę lub colę. Na zdjęciach widać, jak wygląda taka „kawiarenka”.
Ta łagodna droga – co będzie potem widać na zdjęciach – nie jest bardzo szeroka i cały czas trzeba było uważać, by schodzić z drogi wielbłądom wchodzącym na szczyt, a od pewnego momentu tym już z niego schodzącym.
Wielbłądy mogą iść tylko do pewnego momentu – do miejsca, gdzie łagodne podejście się kończy i wkracza się na kamienne schody, którymi wchodzi się na samą górę. Tu te dwie drogi, łagodna i stroma, się łączą. Do pokonania pozostaje ok. 700 schodów. I było mi coraz trudniej wejść na szczyt. Jednak pomogła mi ogromnie wielka cierpliwość i wyrozumiałość współtowarzyszy pielgrzymowania, którzy nie zżymali się na moje zatrzymywanie się na chwilkę odpoczynku po dziesiątym lub dwudziestym stopniu. Może sami byli już trochę zmęczeni? :)
Na szczyt dotarliśmy krótko przed wschodem słońca. Niestety, słońce wschodziło wśród mgieł, co podobno ogranicza wrażenia człowieka, patrzącego ze szczytu Góry Mojżesza na panoramę Synaju. Może i zmienia, na nas jednak pojawiające się w blasku słońca góry zrobiły i tak ogromne wrażenie. A ja się w nich zakochałam, co jak dla mnie nie jest normalnym zjawiskiem, bo wprawdzie góry lubię, ale jakąś ich fanką nigdy nie byłam. A tu mnie po prostu ścięło z nóg. Dlatego mąż fotografował prawie każdy kamień, każdy ciut inne ujęcie tej samej ściany skalnej, bym mogła je choć w taki ułomny sposób „zabrać” ze sobą.
Góry podziwiać można tylko wracając. I tak, jak podczas podejścia i na szczycie dokuczało zimno, tak przy zejściu dokucza coraz większy skwar, mimo że byliśmy tam w marcu.
Polecam uważne przyjrzenie się zdjęciu nr 16 – na powiększeniu można zobaczyć maleńką plamkę zieleni – co to jest, widać lepiej na zdjęciu nr 17. Na zboczu niedaleko klasztoru mieszkają ludzie. Coś niesamowitego.
Tak samo jak i to, że ogromna rzesza ludzi schodzi ze szczytu, a na szczycie zupełnie tego mrowia nie widać. Może tam jest jakieś przejście do innego wymiaru? :)