Uncategorized

Samotność i osamotnienie

dodane 08:42

Wobec samotności i osamotnienia. Czesław Tarnogórski

Najbardziej wyrazistym przykładem nagłego osamotnienia jest utrata osoby najbliższej. Z reguły jest nią współmałżonek, który odchodzi po latach małżeństwa dobrego i szczęśliwego, choć również dotkliwie odczuwa się stratę współpartnera w związku mniej udanym, konfliktowym. Kocha się bowiem nie tylko czyjąś dobroć, mądrość, opiekuńczość, partnerstwo psychiczne, ale i własne, aktywne cechy, skoncentrowane na kimś drugim; sumę własnych uczuć, odczuć, starań, lęków i cierpień związanych z drugą osobą. Związuje wzajemność, ale kogoś o bogatej sferze uczuciowej może tez przywiązać „niewzajemność” związku – co zresztą bywa wykorzystywane: bezmyślnie albo i w sposób wyrachowany. Inny to już temat. Najtrudniejsze jest może odejście kogoś, kto istnieje nadal. Grób zabiera nieodwołalnie, ale nie tak brutalnie, jak potrafi to inny człowiek.

Powiedziałem: współmałżonek, ale stany osamotnienia występują po utracie każdego człowieka, z którym wiązały nas głębokie uczucia: dziecka, brata, siostry, rodziców, wieloletniego przyjaciela, a także – nie mniej dotkliwie – po śmierci kogoś formalnie obcego, ale zajmującego ważne miejsce w psychicznym krajobrazie.

Bardzo silna pierwsza miłość, zwłaszcza jednostronna, może skomplikować małżeństwo – niekoniecznie z rozsądku – z kimś innym; dlatego właśnie, że innym.

Wydobycie się z osamotnienia po utracie najbliższej osoby zależy w znacznej mierze od tego, czy jest się „otwartym” na ludzi – a jest to cecha osobowości, charakteru czy usposobienia – w głównej zaś mierze od tego, czy znajdzie się ktoś, na kogo będzie można przelać uczucia – co zależy często od okoliczności bardzo przypadkowych.

W owych nagłych (czy ściślej może: niezależnych od człowieka) osamotnieniach znacząca, ale i niełatwa, może być rola przyjaciół, jeśli istnieją. Coraz częściej jest tak, że kiedy człowiekowi wiedzie się dobrze – przyjaciół ma mnóstwo; kiedy źle – znikają wszyscy. Uważając się za przyjaciela, chciałoby się wyłamać spod tej reguły. Ale nie powinno się wpadać w drugą skrajność: w natrętne pocieszanie. Nie wolno bowiem naruszać tego, co można by nazwać intymnością cierpienia. Każdy ma prawo do samotności w cierpieniu, do przezwyciężania go na swój sposób.

Są ludzie, którzy oczekują tylko dyskretnego zaznaczenia obecności, przyjaznej i współodczuwającej (ale już nie współczującej: nazbyt to bliskie litości). Ci są dalecy od popadnięcia w osamotnienie, potrafią odnaleźć siebie w tym, co nawet bardzo trudne. Są inni, bezwolni, oczekujący, by zająć się nimi całkowicie i bez reszty.

Ów drugi rodzaj osamotnienia, które można określić jako postępujące, wydaje się mieć początek w nieżyczliwości, a więc w „zamknięciu się na innych”.

Z tych, wśród których żyjemy, nie wydobędziemy niczego innego, niż sami dajemy z siebie.

Usłyszeć tu mogę: skąd brać życzliwość, a choćby tylko uśmiech dla innych, kiedy warunki życia są tak ciężkie? Odpowiadam – nie sztuka być otwartym wobec innych wśród obfitości, w dobrobycie. Nieżyczliwość w niedostatku – to droga prowadząca prosto w dół: do nędzy materialnej i duchowego zubożenia, którego jednym z imion jest osamotnienie.

Osamotnienie bierze się stąd, że zbyt mało uwagi, dobrej uwagi, poświęcamy innym, a zbyt dużo sobie. W rezultacie bywamy sprawcami osamotnienia innego człowieka. Poświęcając mu mało uwagi albo nie w ten sposób i nie taką, która jest mu szczególnie potrzebna, nie potrafimy dostrzec, jak postępuje oddalanie się, a kiedy je dostrzegamy – to najczęściej rozrosło się ono już w oddalenie. Umykają nam te przyczyny, które leżą w nas. Są one najróżnorodniejsze.

Należałoby wyjść od sytuacji codziennych. Zdarza się, że najbliższych, tych zwłaszcza, z którymi mieszkamy wspólnie, traktujemy jako coś oczywistego; jako coś – a więc mniej lub bardziej jak przedmioty. Funkcjonują, nieraz bardzo pożytecznie. Wykazujemy wobec nich starania (meble w domu też odkurzamy), które uważamy za właściwe, z upływem czasu mniej dostrzegając ich stany psychiczne. Zapewne tkwi w naturze niejednego człowieka, że bardziej i wyżej ceni to, co wychodzi od niego samego. Mniej zaś to, co ma od innych na co dzień, a szczególnie od tych, którzy są w zasięgu ręki i codziennego spojrzenia. Jest to błąd perspektywy.

Z reguły wytworzony przez nas obraz samych siebie różni się, nieraz znacznie, od tego, jak widzą nas inni, a i „widzenia” tej samej osoby przez różnych ludzi często są dość odmienne. Zależą od czyjejś umiejętności patrzenia na innych, od zaistniałych zdarzeń, faktów i sytuacji, w których nastąpiło spotkanie, od tego, czy ujawniliśmy w nich lepszą czy gorszą cząstkę siebie. Nawet przy jednakowo dobrych chęciach, wobec jednych „wypadamy świetnie”, wobec innych – tak sobie, a wobec jeszcze innych – po prostu źle. W obecności jednych czujemy się „szersi”, pełniejsi, lepsi. To bardzo dużo. W obecności innych odczuwamy skrępowanie, zaczynamy nagle uważać na każdy swój ruch i każde słowo (wypadają one wtedy sztucznie, nieprawdziwie), miewamy wrażenie uchwycenia nas w jakieś ramki. Jesteśmy zażenowani, gdy wyczuwamy, że są wyraźnie za obszerne, że nie pasujemy do nich – a może do oczekiwań i nadziei. Czujemy stłoczenie, przytłoczenie, gdy nałożone nam ramki są wyraźnie za ciasne. Jest to czasem wrażenie oglądania nas przez lornetkę z obu stron jednocześnie. Z jednej widzenie powiększa wybrane (przypadkowo o nie przez nas) nasze cechy, a z drugiej zmniejsza, oddala, zaciera obraz naszej osoby; znikamy.

Bardzo słabo zdajemy sobie sprawę, jak ogromnie jesteśmy zależni od ludzi, których nie znamy i którzy nas nie znają, a jest to zależność wynikająca z życia w społeczeństwie.

Mogłoby się bowiem słusznie wydawać, że mylnie, nietrafnie czy fałszywie oceniający siebie, innych i sytuację powinni w końcu być społecznie osamotnieni.

Powracając zaś do sfery jednostkowej i do stosunków międzyosobowych: dlaczego o innych mówimy źle i wolimy źle o nich myśleć? Jedną z przyczyn, nie jedyną, jest nieufność. Jednym z jej źródeł są złe doświadczenia z innymi. Proces psychiczny, w którym doświadczenia te uogólniamy, przenosząc je na tych, których mało znamy albo i wcale, jest nader skomplikowany, wieloczynnikowy. W zjawisku projekcji (która jest jednym z licznych procesów obronnych) przenosimy na innych nie tylko złe cechy tych, których znamy, ale i złe cechy własne. Czynimy tak m.in. dlatego, że wobec siebie samych jesteśmy bezkrytyczni. Wydaje nam się, że mamy niepodważalną rację, której nie lubimy kontrolować. Nie dopuszczamy nawet możliwości, że istnieją nie znane nam fakty i zakresy wiedzy o faktach, jednostkowych i szerszych. Ogromnie lubimy ferować wyroki o innych ludziach. Oceny takie, często migawkowe i powierzchowne, nazbyt łatwo przekształcamy w trwałe sądy. Zdanie o innych jest nam żywotnie potrzebne, jesteśmy do niego uprawnieni przez sam fakt współistnienia, tak jak inni do kształtowania swego zdania o nas. Szczere zdanie ma szanse łączyć ludzi, jeśli nie jest niesprawiedliwe. Prywatne nasze wyroki mają nieraz charakter karzący. Trzeba mieć dużo swoistej odwagi, by źle mówić o innych! Zamiast oceniać ich i wyrokować – o ile sensowniej byłoby życzliwie się do nich uśmiechać. Uśmiech i życzliwość – tylko tyle? Aż tyle. Niełatwe to, ale życiodajne. Na początek pielęgnujmy i rozwijajmy życzliwość, pogodę ducha na co dzień. Trzeba czasem wyjść „na zewnątrz siebie” i przypatrzeć się własnej osobie, własnym zachowaniom w taki sposób, jak może to widzieć ktoś inny, najbliższy człowiek i ten całkiem obcy. Spojrzeć na siebie z dystansu. Szanować w innych nie tylko to, co podobne, więc zrozumiałe i łatwe do zaakceptowania, ale również i te sfery w innych ludziach, które są inne niż nasze, rysy charakteru mniej dla nas jasne w powierzchownym widzeniu. Rozumienie odmienności może nas tylko wzbogacić, co wcale nie znaczy, że akceptować mamy wszystko.

PS. Jakież perełki można znaleźć w dworcowym antykwariacie ;-)

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 05.11.2024

Ostatnio dodane