Moje życie
"Twój tata jest księdzem" - parę refleksji osobistych
dodane 2007-02-17 22:30
Miałem temat odłożyć na bok. Jednak po lekturze wpisu pana Stanisława Michalkiewicza i dodanego doń komentarza postanowiłem zabrać głos.
Trzy lata po święceniach znalazłem się w sytuacji dramatycznej. Na zjeździe kursowym miałem mówić kazanie. Nie byłoby w tym nic dramatycznego, gdyby nie fakt, że zjazd odbywał się w parafii, w której porzucił kapłaństwo i zamieszkał ze swoją wybranką mój kolega z tego samego rocznika święceń. Gdy wszedłem do kościoła i zobaczyłem - zamiast spodziewanej kameralnej pustki - wypełnioną po brzegi wiernymi świątynię, zadrżały pode mną nogi. Boże - pomyślałem - co ja powiem. Jak w tej sytuacji ukazywać piękno kapłaństwa? Potem patrzyłem na odejścia innych. W ciągu ostatnich trzech lat było ich czternastu. Ostatni zrobił to dość hucznie. Był bal i śpiewy. Nie próbuję więc udawać, że problemu nie ma. Bo jest.
Artykuły w dwóch ostatnich numerach TP warte są analizy. Najpierw należy odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd takie wyniki badań. Pan Profesor wyjaśnia: "Odsetek badanych, o którym mowa, pozytywnie odpowiedział na pytanie: 'Czy mając realną możliwość, chciałby ksiądz być kapłanem żonatym i z własną rodziną pracować jako kapłan w parafii?'" Ta realna możliwość to po prostu sytuacja, gdy Kościół daje do wyboru między celibatem a życiem w małżeństwie, przy czym wybór małżeństwa nie stanowi przeszkody do święceń. Nie dziwi zatem, że tak duży odsetek badanych (53,7%) wybrał drugą możliwość. Dziwić może, że tylko tylu.
Natomiast ważniejszą w tym momencie jest próba odpowiedzi na pytanie dlaczego odchodzą. Z ostatnich artykułów warto chyba zwrócić uwagę na trzy wnioski.
Najpierw formacja seminaryjna. Czytając Terlikowskiego przypomniałem sobie wykłady sprzed 24 lat. Profesor Fijałkowski mówił wówczas, że płciowości nie da się stłumić, ale należy ją sublimować na wyższy poziom. To był niestety jeden Fijałkowski. Przedtem ojciec duchowny - skądinąd człowiek święty - stawiał nam za wzór św. Antoniego (nie powiedział którego). Podobno tak zapanował nad swoim popędem, że tylko raz w roku miał polucję. My mieliśmy go naśladować. Takie wychowanie to niestety produkowanie bomby z opóźnionym zapłonem. Jak widać te bomby wybuchają coraz częściej.
Jeśli we wszystkich publikacjach była mowa o kryzysie wiary, to trzeba szukać źródła kryzysu. Chyba trafną jest wskazówka ojca Dawidowskiego, piszącego o duchowym narcyzmie człowieka, stawiającego własne Ja na miejscu Boga. W te pułapkę wpadają nie tylko klerycy w seminariach. Wystarczy zapytać na czacie internautów, gdzie spotykają Boga. Olbrzymia większość odpowie, że w sobie, w swoim sercu. A jeśli przyjrzeć się uważnie temu życiu duchowemu, karmionemu często pseudo psychologią i pseudo duchowością, bez problemu zauważymy, że poszukiwanie Boga zostało zastąpione analizą własnych emocji. Niestety, spotkałem w seminariach ojców duchownych, którzy sami w tę duchową pułapkę innych prowadzą.
Wreszcie jest w Kościele polskim problem wykorzystania umiejętności i zdolności. Tu - niestety - Kościół jest wielkim marnotrawcą. Oczywiście zgadzam się z Terlikowskim, że decydując się na kapłaństwo wyrażam wewnętrzną gotowość pójścia wszędzie tam, gdzie mnie Kościół pośle. Jednak ta wewnętrzna gotowość nie oznacza, że do wszystkiego będę się nadawał, że będę potrafił to robić. Obserwowałem takie sytuacje niejednokrotnie. Do wyjątkowo trudnej szkoły zawodowej posyłano młodego księdza, z rocznym doświadczeniem. Znawcy problemu życzliwie ostrzegali biskupa, że nie da sobie rady, że może skończyć się tragedią. Złowieszcze prognozy spełniły się po trzech miesiącach.
Jak widać nie ma co udawać, że problemów nie ma. Są i będzie ich coraz więcej. A zamiast węszyć kolejną psychomanipulację lepiej usiąść i podjąć rzeczową dyskusję, zastanowić się wspólnie jak pomóc. Kościołowi i konkretnemu człowiekowi.