» Co u mnie słychać, jak mnie nie ma w domu...
Mozambik
dodane 2013-02-04 18:03
Afryka po raz pierwszy, ale nie ostatni w tym roku (2011). Na początek Maputo. Było pięknie. Uciekłem z Europy przez Portugalię, gdzie czuło się już morską zimę, a potem przeskok w temperatury idealne ok. 28 -30 stopni, nie było za dużo wilgoci, można było spać i co najważniejsze obyło się bez komarów! Ponieważ większość czasu spędziłem w mieście, stąd obyło się bez przygód gastronomicznych itd. Aczkolwiek muszę powiedzieć, iż bardzo uważałem na wodę. Zresztą w ramach przygotowania do wyjazdu poprzez szczepienia, trzeba się jeszcze było nafaszerować różnymi tabletkami przeciw malarii. Mając jednak w ręku tzw. “żółtą książeczkę” następne wypady na Czarny Ląd odbywały się już bezproblemowo, tym bardziej, że na granicach zawsze sprawdzają czy masz przy sobie ten dokument.
Afryka po raz pierwszy, ale nie ostatni w tym roku (2011). Na początek Maputo. Było pięknie. Uciekłem z Europy przez Portugalię, gdzie czuło się już morską zimę, a potem przeskok w temperatury idealne ok. 28 -30 stopni, nie było za dużo wilgoci, można było spać i co najważniejsze obyło się bez komarów! Ponieważ większość czasu spędziłem w mieście, stąd obyło się bez przygód gastronomicznych itd. Aczkolwiek muszę powiedzieć, iż bardzo uważałem na wodę. Zresztą w ramach przygotowania do wyjazdu poprzez szczepienia, trzeba się jeszcze było nafaszerować różnymi tabletkami przeciw malarii. Mając jednak w ręku tzw. “żółtą książeczkę” następne wypady na Czarny Ląd odbywały się już bezproblemowo, tym bardziej, że na granicach zawsze sprawdzają czy masz przy sobie ten dokument.
Po raz pierwszy jadłem maniok z zasmażaną cebulką (smakował prawie jak ziemniaki). Smak awokado i papai nie ma porównania z tym, co można znaleźć w naszych sklepach.
O niebo smaczniejsze! Nie wspominając o bananach. Ryby były pyszne. Największym jednak przysmakiem były kartofle, nasze zwykłe ziemniaki, grule, pyry (nazywając je jak się chce). Po prostu bajer! Kartofelki zwykłe niezwykłe ugotowane w wodzie lub podsmażane (do takich właśnie zimnioków tęskni pani Gesler w swoich wojażach po Polsce), a ja się nimi zajadałem w Mozambiku. Moj kolega miał natomiast wątpliwą przyjemność spędzić w toalecie sporo czasu po jednym z posiłków. Nie wiadomo tak naprawdę, co mogło mu zaszkodzić. Taki jest urok bakteri: niektórych po prostu lubią bardziej.
Uroki nadmorskiej części Mozambiku (Inhambane) są niezapomniane, nie mówiąc już o tym, że udało mi się zamoczyć nogi na chwilę w Oceanie Indyjskim. Cieplutka woda i jaka błękitna. Wrażenie zrobili na mnie sprzedawcy świeżych ryb. Sprzedawali je z koszów lub bezpośrednio z piasku, na którym zostały położone zaraz po wyłowieniu. Następnie obrysowywano je, zaznaczając że są do kupienia razem, a właściciel kręci się tu gdzieś blisko. Zazwyczaj mężczyźni zajmują się łowieniem, a kobiety sprzedażą. Nad takim właśnie morskim rajem zbudowano kolejny luksusowy ośrodek dla bogatych z innych regionów świata, którzy przylatywali samolotami na wczasy.
Pamiętacie z katalogów agencji turystycznych takie bajeczne domki (niby z trzciny, a są to wysuszone liście palmowe) umocowane na palach i wbite do dna morskiego. W każdym z nich znajduje się luksusowa łazienka, sypialnia z baldachimem, foteliki i schody prosto do morza. Po prostu wypas (przepraszam za banalność tego wyrazu). Na pierwszy rzut oka byłem zachwycony, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się tej całej instalacji, stwierdziłem, że chyba po trzech dniach miałbym już dosyć takiego leniwego wypoczynku.
Odległość pomiędzy domkami jest niewielka i raczej wszystko słychać co się dzieje u sąsiadów. Po specjalnych dróżkach dochodzi się lub dojeżdża meleksem do recepcji, restauracji, baru. Dopiero wtedy zorientowałem się, że najczęstszymi gośćmi są nowożeńcy. No cóż jak to się mówi ”nie dla psa kiełbasa”. Wzdychając do zachodzącego słońca, zostawiłem ten “raj dla bogaczy” i wróciłem do naszej wioski.
Osobny rozdział należałoby poświęcić transportowi. Jak pisał Ryszard Kapuściński: Afryka nosi wszystko na własnych ramionach i głowach i to dosłownie. Nie potrafiłem oderwać wzroku od smukłych figur kobiet i dzieci, które na swoich głowach montowały wszelkiego rodzaju przedmioty i sprawnie maszerowały z nimi podtrzymując czasem tylko jedną ręką. Osobną kwestią są samochody obładowane i przeładowane do maksimum możliwości. Szkoda, że nie mam już zdjęć, żeby to pokazać. Podziwiam w każdym bądź razie kierowców i mechaników, którzy potrafią te wyeksplatowane do reszty samochody uruchomić, naprawić i prowadzić. Innym punktem mojego zainteresowania podczas ponad 500km podróży, to przydrożne sklepy. Można kupić węgiel drzewny, owoce, warzywa, mięso, orzeszki i batiki czyli obrazy malowane na płótnie. Te ostatnie bardzo mi wpadły w oko. Są niesamowicie kolorowe, fantazyjnie wykonane. Część z nich jest krzywo okrojona, ciągną się nitki, ale to tylko poświadcza ich pochodzenie i oryginalność. Zawieszone w powietrzu, okraszone światłem słońca są niczym żywe obrazy. Ukazują zwierzęta, krajobrazy i różnego rodzaju wzory lokalne. Próbowałem się z jednym gościem dogadać, żeby mi namalował św. Franciszka z Asyżu razem ze zwierzętami, ale go to zadanie przerosło. Udało mi się to dopiero w Tanzanii (zrobił małe batiki z Tau i z Biedaczyną z Asyżu). Może nie są powalające, ale naprawdę oryginalne.
Afryka nauczyła mnie też odrobię asertywności. Oczywiście najpierw uświadomiłem sobie, że ktoś mnie wrobił. Jaki ja byłem naiwny! Pewien facet (o „gembie” łagodnego rapera) proponował mi kupno batików, a ponieważ miał coś innego niż widziałem do tej pory, więc zainteresowałem się jego towarem. Nie zdecydowałem się jednak na kupno. Niestety za samą pertraktację przyszło mi zapłacić parę groszy w lokalnej walucie za jego fatygę. No cóż, ja nie chciałem kupić, ale mu narobiłem nadziei. Od tego momentu oduczyłem się za każdym razem jak mi się coś podobało, pytać o cenę, bo to było już traktowane jako wstęp do targowania się. Okazałem się takim zwykłym naiwnym Europejczykiem, a gość zarobił na mnie przynajmniej na kawę.
Na osobne potraktowanie zasługuje liturgia. Miałem okazję być na święceniach diakonatu. Cudowne przeżycie, pomimo tego, że cała uroczystość przekroczyła wszelkie moje oczekiwania, i zaraz po niej, w biegu, na czczo, jechałem na lotnisko. Ten pośpiech jednak był zrekompensowany obficie przez samą uroczystość, której przewodniczył lokalny ks. Kardynał (w dodatku pierwszy franciszkanin w Mozambiku).Dwa momenty zapadły mi w pamięci: pierwszy, to podczas litanii do Wszystkich Świętych kobiety z Franciszkańskiego Zakonu Świeckich tańczyły wokół kandydata do święceń i ułożyły mu na posadzce kościoła piękny materiał, na którym się następnie się rozłożył w znaku krzyża; drugim pięknym elementem okazało się jego dziękczynienie.
Po kilku słowach zaczął śpiewać lekko falując, potem zawtórował mu chór, a następnie lud. Miałem przed sobą scenę jak z filmu. Cała wspólnota uwielbiała Pana i dostojnie tańczyła. Ruchy te są praktycznie nie do podrobienia. Próbowałem się włączyć w ten radosny rytm, ale wyszlo jak zwykle „lewy do prawego i odwrotnie”. Przysłowiową wisienką na torcie był ks. Kardynał, który wolnym krokiem (niby czarna pantera) zszedł do nowo wyświęconego diakona i razem z nim i całym ludem nie tylko śpiewał, ale też i tańczył! Wzruszające! Widać było radość i jedność wspólnoty razem z jej Pasterzem. To było autentyczne i takie naturalne.
Udało mi się także zwiedzić stolicę Mozambiku - Maputo w wyśmienitym towarzystwie pięknej Polki i jej męża Włocha. Uroczy ludzie i bardzo gościnni. Pokazali mi kilka dzieł Eiffla (tak tego od paryskiej wieży, mostu w Porto i windy w Lizbonie). Tutaj zbudował żelazny dom. W tym klimacie okazało się to niewypałem, ale kasę facet zarobił, a stolica ma pamiątkę i atrakcję turystyczną. Najbardziej jednak podobał mi się okazały i starodawny dworzec kolejowy. Jak z dawnych filmów. Po prostu olśniewający.
Pierwszy wyjazd do Afryki był fantastyczny! No i nabrałem apetytu na następne wypady na ten tajemniczy, olbrzymi i fascynujący kontynent. Brzmi patetycznie, ale prawdziwie.