» Co u mnie słychać, jak mnie nie ma w domu...
Kenia - Nairobi
dodane 2013-01-09 00:18
Makabryczny ruch na ulicach…korki i lewostronny ruch wprawiają w zakłopotanie. Po pierwszych godzinach człowiek się przyzwyczaja, lecz nadal trzeba bardzo uważać, zwłaszcza jak się przechodzi przez ulicę…a właściwie się przebiega…tu nie ma pasów i raczej nikt nie ma ochoty zwalniać na widok pieszego…twój problem, twoje ryzyko.
Jak zwykle doświadczyłem braku kawy w krajach produkujących ten cudny owoc... tylko NESCAFE… co się tłumaczy TO NIE JEST KAWA (NO ES CAFE) i pijesz „kawę” przyrządzoną z 2 łyżeczek proszku kawopodobnego zalewaną wodą z termosu :) po prostu pyszne!
Sytuacja trochę podobna do tej w Sajgonie, Wietnam, kiedy w kraju produkującym wyśmienite herbaty chcą ci serwować Yellow Label Tea, która rozprzestrzeniła się niczym kokakola. A sami mają np. taką świetną herbatę z karczochów (nota bene piję ją codziennie do dzisiaj, świetnie robi na wątrobę).
Niestety z powodu programu pracy nie dane nam było zwiedzić Nairobi. Miasto olbrzymie, z fantastycznym klimatem (temperatura prawie nigdy nie przekracza 27 stopni Celsjusza).
Wróciliśmy zatem po całodniowym tułaniu się z lotniska na lotnisko do klasztoru. Wszystkie posiadłości jak zwykle są ogrodzone wysokim murem, mają swoją ochronę itd. Praktycznie takie oazy, które ostatnio cieszą się dużą popularnością także w Polsce.
Mieliśmy jeden dzień na obiecane safari… wyjazd o 6.15… banan do ręki i hop do auta. Byłem cały zaspany, ale dzień zapowiadał się interesująco. Nastąpiła mała zmiana planu, zamiast jechać do parku z flamingami (zapomniałem nazwy) i tłuc się tam prawie 3 godziny w jedną stronę, wybraliśmy Narodowy Park w Nairobi (zresztą największy). I to okazało się dobrym wyjściem. Było relatywnie blisko, a mogliśmy zobaczyć mnóstwo zwierząt.
Zaraz po wjeździe do parku przywitały nas żyrafy. Wyglądało to, jakby były wytresowane. Idź, przywitaj gości.
Ruszyliśmy cierpliwie z mapką w ręku. Po kilku kilometrach dowiedziałem się i doświadczyłem na własnej skórze, a właściwie na własnej d... po co jedziemy tam Suzuki 4WD… Kiedy kończyliśmy wizytę w parku już wiem na 100 procent po co został skonstruowany dżip
Po niecałej godzinie ukazał się naszym oczom widok gospodarzy parku: Pan i Pani LEWIŃŚCY… czyli król lew i „małżonka”.
Po prostu majestat! Naprawdę robi wrażenie (pomyśl, że widziałem parę lwów bliżej niż samego papieża B16).
Kolejne zwierzęta… hipopotamy, krokodyl i ptaszki różnej maści. Sporo tego, ale nie ma czasu na nudę (zresztą bezdrożne drogi nie pozwalają ci odkleić oczu od tego, co masz przed sobą).
Adrenalina pojawiła się jednak szczególnie w dwóch momentach: kiedy czarny nosorożec stanął na naszej drodze i zaczął iść powoli, lecz zdecydowanie w naszą stronę (a widząc tony mięsa truchtające w stronę Suzuki, już nie jesteś taki przekonany, że nasze autko może to spotkanie przetrwać bez uszczerbku).
Było to o tyle skomplikowane, że po odwiedzinach u zebr, droga powrotna była naprawdę pełna mokrej gliny, koła w koleinach, ocieraliśmy podwozie i nie bardzo chciało nam się znowu przedzierać tym samym szlakiem. Niestety nie było wyjścia.
Natomiast drugi moment, kiedy następowało absolutne milczenie w aucie i ściskanie wszelkiego rodzaju uchwytów, miało miejsce, kiedy już chcieliśmy dojechać do bramy wyjazdowej z parku.
Na jednej z tras utkwił dżip z jakimiś panienkami, które z daleka nam machały, żeby dalej nie jechać, bo się zablokujemy podobnie jak one.
Wyglądało to i tragicznie i śmiesznie. One, na bosaka, po kolana w błocie próbowały popchnąć jakiegoś „miastowego dżipa”. W środku siedział jakiś facet i robił, co mógł, żeby samochód ruszył. Mam nadzieję, że się ta paczka jakoś stamtąd wydostała. My musieliśmy zmienić trasę. Skutek był taki, że krążyliśmy 3 razy dookoła tego samego miejsca :) Nasz niemiecki kierowca spróbował wjechać w nieprzejezdną ścieżkę, ale widząc naszą ogólną dezaprobatę, po jednej próbie wycofał się jednak. Na szczęście. Woleliśmy nadrobić parę kilometrów, niż ujechać 5 metrów i utknąć na dobre. Pomocy drogowej raczej nie było nigdzie widać. Muszę przyznać, że warto jednak było się wybrać do parku i przeżyć tę przygodę.
Dzień pełen wrażeń… na szczęście zakończony kawusią i kanapką w szpanerskim lokalu (jak na Afrykę). U nas może coś lepszego od Jarzębinki w Rybniku czy kawiarni 7 Niebo w Chorzowie (obydwie chyba już nie istniejące). Wieczorem padłem do łóżka i nawet nie wiem kiedy zasnąłem.
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę powrotną do Rzymu, ponownie przez Addis Abeba w Etiopii (Polecam przy okazji „Ewangelię według Heroda” M. Wolskiego).