» Co u mnie słychać, jak mnie nie ma w domu...
Tanzania
dodane 2013-01-08 00:09
Kolejny wyjazd do Afryki w tym roku był jak przekładaniec... najpierw była Kenia… potem Tanzania, a potem znowu Kenia. Wytłumaczenie jest proste i związane z moją pracą..., a kolejny pobyt w stolicy był związany z obniżeniem kosztów powrotu oraz zaplanowanym tam spotkaniem. Ponieważ znowu trzeba swoje odsiedzieć na lotnisku, to spróbuję zacząć spisywać te moje wypociny.
Na początek Tanzania. Wybór miejsca kongresu był podjęty w 2009 roku i jak tylko został potwierdzony (przy planowaniu spotkań kontynentalnych organizowanych przez nasz sekretariat), to już tak zostało. Były drobne zastrzeżenia dotyczące lokalizacji oraz transportu, ale okazało się, iż nikt nie miał innej lepszej alternatywy.
Lady Pank śpiewało dawno temu: Kilimandżaro… najwyższy swiata szczyt… (choć to nie jest prawda, to jednak najwyższy szczyt Afryki). Jako krater powulkaniczny jest ciekawy, ale i zazdrosny. Stąd trzeba szczęścia, żeby go zobaczyć w całym pięknie. Nam się to raczej nie udało... było go widać, lecz niezbyt wyraźnie. Oczywiście fotka jest!
Pogoda idealna do pracy. Praktycznie temperatura polskiego lata (25-27 stopni). Ponadto dom sióstr bardzo mądrze urządzony i funkcjonalny powodował, że pracowało się naprawdę komfortowo. Nie mówiąc już o jedzeniu (prostym, smacznym i świeżym). Na dodatek były soki i świeże pączki! Tu muszę także dodać, iż pierwszy raz w życiu musiałem korzystać z kremu do opalania w listopadzie! No tak… słońce wyglądało niewinnie, nie odnosiło się wrażenia, że pali… jednak po półgodzinnym spacerze skóra na szyi i uszach była cała czerwona.
Zresztą moja GEMBA też. Jedynie mój szef, po kilku dniach ukrywania się od słońca wrócił do Rzymu z opalenizną! No cóż… jak człek jest biały, to musi zawsze cierpieć.
Bracia dopisali (nie licząc spóźnialskich, którzy dotarli w połowi kongresu). Jedynymi kandydatami do potępienia była trójka z RPA, którzy nie dali znać, że ich nie będzie. Oj… w takich momentach tracę cierpliwość. Całe szczęście, iż był z nami Placyd, który mi przypominał: Chopie, jest żeś w Afryce!
Walizka ze sprzętem do tłumaczenia symultanicznego uratowała nasze finanse, aczkolwiek na początku mieliśmy małe trudności z uruchomieniem tego urządzenia. W myśl zasady: trochę techniki i człowiek się gubi. Udało się to jednak uruchomić i służyło nam przy tłumaczeniu na angielski, francuski i portugalski.
Wspomniałem już obecność o. Placyda. Trzeba powiedzieć, iż była ona niezastąpiona pod każdym względem. Przyleciał wcześniej do Arushy iż zajął się logistyką oraz urabianiem poprzez urok osobisty siostry dyrektor Yvonne. Udało mu się (było to widać na końcowym rachunku). Największe wrażenie robiła jego znajomość suahili… Murzyny wymiękały na widok błękitnookiego białasa, który dosłownie wymiatał w ich języku. Na szczęście byliśmy tam zbyt krótko, zanim Placyd sprzedał ich wioskę, ich dobytek oraz ich samych.
Ogólnie muszę przyznać, iż kongres się udał i bracia pracowali bardzo chętnie. Może fakt, iż były aż 3 języki sprawił, iż nie było dyskusji na temat każdego słówka czy przecinka w tekście końcowym. Grupa redakcyjna naprawdę się sprężyła i mogliśmy wyjechać z konkretnymi propozycjami na kongres asyski, który jest zaplanowany na rok 2013.
Spotkanie ze śmiercią nastąpiło we wtorek, kiedy dowiedzieliśmy się, iż zginęli bracia kapucyni z Toskańskiej Prowincji. Nieszczęśliwy wypadek w czasie wizyty w Tanzanii zabrał prowincjała, sekretarza ds. Misji i jeszcze jednego brata. Zginęli po czołowym zderzeniu z ciężarówką. Niestety drogi afrykańskie jeszcze przez długi czas będą zbierały żniwo… są niebezpieczne, a nie mniej niebezpieczni są też kierowcy.
Mocnym akcentem był także nasz wyjazd do – Międzynarodowego Trybunału do badania przestępstw w Ruandzie (Hutu i Tutsi) działającego w Arushy pod egidą ONZ-u. Było to spotkanie ze zbrodnią, która, choć nie przywróci już nikomu życia ani nie naprawi wyrządzonej krzywdy, to przynajmniej otrze się o sprawiedliwość. Z powodu istnienia tej instytucji, Arusha, stała się ważnym ośrodkiem na mapie Tanzanii. Dodatkowo odbywają się tu także fora ekonomiczne i polityczne. Sama wizyta, z filmem i oprowadzaniem była niezmiernie ciekawa, chociaż dotyczyła ludobójstwa i na pewno nie była przyjemna. Zostawiła jednak pytania i refleksje…
Innym momentem naszej wyprawy do Arushy, było Muzeum Sztuki i targowisko. Muzeum zafundowane przez Billa Clintona wygląda jak statek kosmiczny na pustym polu. W środku urządzono nowoczesną galerię z fantastycznymi pracami lokalnych artystów najwyższej klasy. Galeria ta oferowała też możliwość zakupu dzieł sztuki… ale bez platynowej karty kredytowej chyba by się zakupów raczej nie zrobiło. Na szczęście jestem posiadaczem karty SD w aparacie… i nie omieszkałem zrobić parę fotek na pamiątkę :)
W Arushy przeżyłem także pierwszą niedzielę Adwentu Anno Domini 2011. W pięknym słońcu, otoczeni kwiatami i śpiewem postulantek, wejście w czas oczekiwania na Boże Narodzenie było wyjątkowe. I chyba pozostanie niezapomniane.