» Co u mnie słychać, jak mnie nie ma w domu...
Meksyk
dodane 2013-01-05 00:31
Wizyta w lutym 2012 r.w Meksyku, to oprócz pracy, sama przyjemność. Pomimo pewnych kłopotów z lotami, dotarłem do Guadalajary… to juz moja 2 wizyta w tym mieście… pierwsza w 1998 r. Jeszcze wtedy były wizy do wyrobienia, teraz natomiast poszło jak po maśle. Pogoda idealna (jesli porównać ją z polską aurą o tej samej porze roku). Momentami było lekko chłodno w nocy, ale to naprawdę nie był żaden problem, tym bardziej, iż przyleciałem z ośnieżonego Wiecznego Miasta.
Do przyjemniejszych momentów musze zaliczyć wizytę w Mieście Meksyk. Do Mexico D.F. docieram również po raz kolejny, ale na szczęście bez tłumów turystów i pielgrzymów. Trzeba jednak przyznać, iż sporo polskich grup kręciło się przed Sanktuarium Matki Bożej w Guadalupe. Łatwo to było poznać, bo prawie większość uwieczniała swoją obecność pod kolosalnym pomnikiem Jana Pawła II (i znowu mogliśmy się poczuć dumni). Również przy katedrze można było spotkać ziomków jak z ciekawością oglądają muzea, kupują pamiątki i cieszą się swoim wyjazdem do tego pięknego i największego miasta na świecie.
Inną atrakcją była podróż specjalnym pociągiem pasażerskim do fabryki tekili. Dla wyjaśnienia: w Meksyku działają linie kolejowe do transportu towarowego, natomiast nasz pociąg należy do nielicznych wyjątków i służy do przywożenia i odwożenia turystów. Pomimo chłodnego dnia, już na stacji kolejowej rozgrzewano nas śpiewem, tańcem i muzyką Mariaczi. Piękne Meksykanki tańczyły w strojach regionalnych i… zapraszały do pociągu, a tam zaraz po przywitaniu pasażerowie dostali “strzemiennego” z tekili. Potem serwowano na przemian to odrobinę historii, to tekili; to śpiew, to tekila i… tak w kółko aż do mety. Na szczęście była też możliwość napicia się wody lub soku… :) Po zwiedzeniu całej fabryki i obserwowaniu niektórych etapów ręcznej obróbki towaru do produkcji napoju Azteków, nastąpił przepyszny obiad składający się z wielu potraw charakterystycznych w Meksysku i Jalisco. Królowały takos, encziladas, fricholes (właśnie się zastanawiam czy fasolkę napisać z “ch” czy “h”) itd. itp., a to wszystko opojone było tekilą… bez limitów. Skutek tej hojności był taki, iż nasz współbiesiadnik przy stole koniecznie chciał z nami tańczyć i podarować nam miniaturkę agawy. Na to drugie zgodziłem się bez większych oporów, lecz co do tańca… poradził sobie świetnie na parkiecie w towarzystwie pewnej pani… i gorąco mu kibicowaliśmy. Syn tego pana razem ze swoją dziewczyną trochę się speszył, ale i on pobiegł na parkiet, nie zważając na wygibasy swego ojca. Wśród obserwująych tańczące pary wzbudziło zainteresowanie i zdziwienie okraszone skrywanym uśmiechem zjawisko pt. ONA + ONA. Obydwie panie zaszły wysoko w punktacji, lecz w kulturze “maczo” nie wygrały konkursu. Po tej gastronomicznej przygodzie całe towarzystwo ponownie zostało przewiezione do pociągu, gdzie nadal (dla chętnych) rozlewano tekilę… margaritę i inne trunki na bazie agawy.
Następna wizyta w Meksyku, przewidziana na miesiące wiosenno-letnie, już teraz zapowiadała się świetnie.