od kuchni
kulinarnie
dodane 2010-09-08 17:53
Zostało mi w lodówce pół puszki mleka skondensowanego, które czekało na wykorzystanie.
A wszystko zaczęło się od... Och, właściwie nie wiem, od czego. Czy od znalezionego tutaj pysznie wyglądającego deseru, czy od wyczekiwanej wizyty M., albo od niespodziewanej, nieprzyjaznej jesieni, czy od tego, że straszliwie miałam ochotę na coś słodkiego, co by nie było słodkie (bo wciąż słodyczy mi nie wolno...). Sama nie wiem.
A było tak: w pewien pochmurny wieczór minionego tygodnia, gdy wszystko szło nie tak, jak iść powinno, postanowiłam zrobić deser, który - ponoć - nie ma prawa się nie udać. Wprawdzie przewidywałam najgorsze (zgodnie z prawem, że nieszczęścia chodzą parami, czwórkami, grupami zorganizowanymi...), ale - uprzedzając fakty - wszystko się udało (chociaż nie bez przeszkód).
Krem jest naprawdę prosty. Trzeba utrzeć serek mascarpone (500 g, ja zaangażowałam mikser ręczny), powoli dodając mleko skondensowane słodzone (nie tam jakieś light). Ile tego mleka? Oczywiście "na oko"... A raczej - "na palec". Bowiem najprzyjemniejszym etapem przygotowywania tegoż kremu jest próbowanie go co chwilę - czy już jest dostatecznie słodki? Jak się później okazało, ja wykorzystałam pół puszki.
Tutaj pojawia się element dramatyczny - gdy krem był już utarty, pucharki przetarte, maliny umyte (nie wiem, ile ich było - u mnie maliny liczy się na miski) - zgasło światło. Na całym osiedlu. Szczęście w nieszczęściu - mikser już nie był potrzebny ;) Przyszło mi więc kończyć ten deser przy blasku świec - do pucharków na przemian krem-maliny-krem-maliny... i czekać, aż włączą prąd, żeby lodówka zaczęła działać. Na szczęście - wkrótce zaczęła... Deser stał w lodówce całą noc, a my (MaMama i ja) pogasiłyśmy światła i rozmawiałyśmy przy świecach. :)
I właśnie stąd zostało mi pół puszki mleka skondensowanego. :) A ponieważ wielkimi krokami zbliża się termin zaległego egzaminu, zabrałam się za gotowanie :)
Natchnął mnie przepis znaleziony u Nieznośnej. Ale, jak się często zdarza - przepis swoje, a ja swoje :)
2,5 szklanki mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
0,5 łyżeczki soli
cukier waniliowy - zamiast niego dodałam trochę (łyżeczkę?) przyprawy "Karmel i wanilia" z Kotanyi
0,75 szklanki cukru
1,5 kopiastej łyżki cynamonu - ja dałam całą paczuszkę, 15 g.
200 g masła (u mnie - margaryna "Palma")
3 jajka
na wierzch - u mnie: migdały, posiekane orzechy.
Przepis mówił o ucieraniu masła z cukrem... więc zrobiłam całkiem odwrotnie: dałam do miski wszystkie składniki sypkie, dodałam margarynę i posiekałam nożem. Pod koniec dodałam jajka, posiekałam jeszcze trochę, wyrobiłam ciasto (nie za długo, ot, tyle, żeby się wszystko połączyło), zawinęłam w folię i włożyłam do lodówki... Nie wiem, na ile :) O, na tyle, żeby zrobić pizzę. Moją ulubioną - z kurczakiem, cebulą, sosem czosnkowym i serem...
Gdy pizza powędrowała do pieca, na warsztat wróciły ciastka - przełożyłam masę na talerzyk, brałam łyżką średnie porcje, formowałam płaskie.... kształty (bo raczej do niczego to nie było podobne ;) ) i odkładałam na blachę wyłożoną papierem. Wystarczyło posypać migdałami / orzechami / co tam jeszcze kto lubi i wsunąć do pieca na 20 minut w 180 stopniach. Wyszły tego dwie (niepełne) blachy. A następnym razem wsypię te bakalie od razu do ciasta - też będzie ok.
Dziwną właściwość mają te ciastka - za każdym razem, gdy schodzę do kuchni, jest ich coraz mniej... ;)
Dzięki, Żuku, za inspirację :*
A, zapomniałabym o mleku! :)
Wczoraj zmiksowałam je z cytrynową galaretką (dałam mniej wody, niż było podane na torebce) i porozlewałam do szklanek. Spędziły noc w lodówce, a dziś - z dodatkiem pokrojonej nektaryny, bitej śmietany i malin - stanowiły nagrodę za pół dnia spędzonego w kuchni :)
* pochmurnie dziś bardzo, więc i zdjęcia jakieś takie niewyraźne... Rutinoscorbin się skończył ;)
* Gratulacje dla wszystkich, którzy dotarli do końca. Dłuuugaśna wyszła ta notka :)