Sajens fikszyn i Jezus od ciastek.

dodane 00:07

 

- Znów te moheeeryyy tarasują drogę!- wrzasnął wąsaty taksówkarz- pani kochana... człowiek stojąc w korku musi tłumaczyć klientowi że nie nie ma helikoptera tylko auto. Jak nie Boże Ciało, to Świętych Królów, teraz tych nienarodzonych. Ja mam za chwilę kurs za 120 zł! Ooooo...tam!- jego palec wskazał grupkę starszych ludzi- no popatrzy pani sama...staruchy co już nie pamiętają jak się dzieci robi transparenty niosą!- wycedził przez zęby- A jak prawdziwie chory człowiek pójdzie do przychodni na siódmą rano to kolejki zajęte już od szóstej. Wtedy to się sypią, nie maja siły stać, krzesełka zajmują!

 

Ten wybuch złości miał miejsce lata świetlne temu. Siedziałam obok kierowcy nerwowo spoglądając na zegarek- zapewne jak zwykle gdzieś się spieszyłam. Pomyślałam sobie, że taksówkarz jest raczej niewierzący, ale byłam w błędzie. Pan wziąwszy moje milczenie za złą monetę, patrząc na mnie nieufnie zapewnił o tym, że jest wierzący. Ba! Nawet bardzo. Chodził z żoną w każdą niedziele do kościoła, marszy jednak nie lubił bo mniej wtedy zarabiał. Konkret. Polska lokalna była podzielona na tych co szli w procesji i tych którzy przeklinali stojąc w korkach. Wtedy- w duchu- przyznawałam mu rację. Niektórzy reprezentatywni siewcy boskich idei siali złe ziarna. Ich zachowanie miałam okazję zaobserwować w programie o założycielu telewizji katolickiej wyprodukowanym przez telewizje niekatolicką. Zapaleni obrońcy tej pierwszej nieśli na ustach przekleństwa, a na krzyżu posępnego Jezusa z drewna. Mieli twarze wykrzywione grymasem nienawiści i mordercze względem operatora kamery zamiary. To wydarzenie miało miejsce na takim etapie mojego życia w którym szukałam wzorców i wszystkie zachowania- zarówno te pozytywne jak i negatywne- chłonęłam lekko jak gąbka wodę. Postrzegałam religię przez pryzmat jej wyznawców. Pomyślałam sobie "Oto żywa wiara Polaka- katolika, jego umiłowanie bliźniego i wyniesiona z Mszy Świętej dobroć."  Wysłałam więc ich wszystkich na czele z "zagorzałym bywalcem wszystkich nabożeństw" taksówkarzem na łąki i pola- niech tam sobie pikietują chodząc po trawie z dala od szos i samochodów, ludzi spieszących się do pracy, przedszkoli, na pociągi, randki, obiady, spotkania, zakupy etc. Polska dla polaków. Nie wszyscy polacy wierzą w Boga- prawda? Spieszyłam się do domu i do NIEGO- wrócił z pracy i czekał na obiad. Mi ryby ciekły z reklamówki.

 

Dom parę lat później. Wszystko się zmieniło, zmienił się i on...a raczej mury dookoła tego co powinno być domem a nim nie było i w dalszym ciągu nie jest. Przeprowadziłam się trzy kilometry dalej- jak najdalej od NIEGO, wyremontowałam zgodnie z najnowszymi trendami, kupiłam telewizor, pralkę, na regał trafiły książki, do szaf modne ciuchy, do garderoby 15 par szpilek. Zaczęłam ciekawe życie singielki.
Praca, kasa, randki, zabawa. Tłumy "przyjaciółek" z którymi chodziłam na kawę, do kina. Organizowałyśmy wieczorki podczas których w wałkach na głowie przy wykwintnym jedzeniu, którego większość i tak lądowała w koszu na śmieci obgadywałyśmy wszystkich nieobecnych mężczyzn, oglądałyśmy filmy i rozmawiałyśmy. Rozmowy te miały jedną funkcję- wymianę informacji. Słowa, tysiące słów wyrzucanych jak brudy dawały upust negatywnym emocjom zestresowanych kobiet. Oczyszczająca moc dialogu? Amerykański styl bycia- rozmawiaj, ale nie mów o sobie zbyt dużo, bądź przy kimś, ale nie zadręczaj niektórymi problemami, bo to nie należy do dobrego tonu i można wypaść z obiegu. Na swój sposób byłyśmy jednak dla siebie wsparciem. Kłopoty z kasą, choroba ulubionych psich pupili, zdrada jakiegoś niewiernego, osiem kilo w górę...te tematy były dozwolone i z ochotą biegłyśmy wspierać poszkodowaną umacniając się w poczuciu tego jak bardzo jesteśmy dla siebie ważne. Choć żyłyśmy w tak prawdziwym jak kolorowa halucynacja świecie, my z naszymi emocjami byłyśmy dla siebie prawdziwe. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Niedawno, gdy spotkałam przypadkiem na ulicy jedną z koleżanek aby nie zrujnować pomadką starannego makijażu przywitałyśmy się dziubkiem w powietrzu. Po serii krótkich pytań co u mnie, u niej, zapewnień że super, ekstra nastąpiło jeszcze krótsze pożegnanie. Z racji braku czasu pobiegłyśmy z powrotem do swoich spraw ponownie wysyłając dwa dziubki w bliżej nieokreślony punkt na niebie. 

Dziś ucięłam większość kontaktów, ale wtedy telefon się urywał. Asia, Gosia, Jula, Ewka. Wszystkie piękne, pokształcone, ambitne, pachnące dobrymi perfumami. Zaliczałyśmy obowiązkowo modne wydarzenia w mieście, nowo otwarte kluby w których warto było bywać, bo można było w nich poznać ludzi których warto było znać. Wspólne wypady do kosmetyczki w celu poprawy urody. Dwie godziny później cztery pary ogolonych, wybalsamowanych nóg w szpilkach szły na podbój miasta. Umalowane usta zarażały nerwowym, zbyt głośnym śmiechem, oczy w otoczeniu sztucznych rzęs zaklinały rzeczywistość. Kwintesencja kobiecości- kolejna fikcja. Żadna z nas po przebudzeniu nie wyglądała tak jak po wyjściu z salonu. Wygląd a' naturel  którego jednym z elementów była rozciągnięta piżama w małpki był naszą pilnie strzeżoną tajemnicą do której dopuszczałyśmy tylko nieliczne i nielicznych, ale tych na wszelki wypadek dopiero wtedy gdy już się zakochali. Wierzyłam w to, że definicję kobiecości stanowi idealne piękno. 

Zdarzył mi się też związek który ładnie nazwałam relacją. Spotykaliśmy się, chodziliśmy do modnych knajp, po to żeby smakować nowych potraw. Kuchnia tajska, indyjska, francuska, japońska...głód zaspokajaliśmy przy okazji. Setki i tysiące słów tym razem zostały niewypowiedziane, bo mogłoby to grozić kłopotliwym, zbytecznym  przywiązaniem. Zastąpiliśmy je dużo prostszym w realizacji dotykiem. Moje mogłyby zresztą nieopatrznie zdradzić  tkwiące we mnie pragnienie prawdziwej bliskości. Jego wypowiedziane otulały mnie tak miękko jak pająk kokon.  W rzeczywistości to nie była relacja tylko układ dwójki egocentryków dla obopólnych korzyści. Ja wprowadzałam pierwiastek męski do swojego życia karmiąc fikcję poczuciem spełnienia siebie jako kobiety przy "jakimś tam" mężczyźnie. On po prostu korzystał z mojej kobiecości. Gdy spotkałam go przypadkiem na ulicy pół roku po rozstaniu- nie poczułam nic. Chłód w sercu, obojętność. Zdałam sobie sprawę z tego, że w życiu tak czasami bywa- ktoś dla kogoś jest na początku całym światem, a po czasie okazuje się, że były to tak różne światy jak dwie planety mars i wenus oddzielone milionami kilometrów kosmicznej próżni.

 

Jednak pewnego słonecznego, majowego dnia wydarzyło się coś niespodziewanego- poznałam Bogusię, osobę z zupełnie innego niż moje otoczenia. Jej rzeczywistość to moherowy beret, codzienne wizyty w kościele, wielki egzemplarz Biblii czytanej dwa razy dziennie, obecność na wszystkich marszach, półmetrowa figurka Matki Boskiej stojąca na komodzie, oazy, roraty, różańcowe róże  i uwielbienie dla najsłynniejszego na świecie katolickiego radia oraz jego założyciela. Koszmar senny każdego uprzedzonego ateisty. Później odkryłam że również bezinteresowność, otwartość umysłu,  umiejętność słuchania, bycie dla innych, tolerancja i łagodność. Jakim cudem wtedy znalazłam się u niej na herbacie- tego nie wiem, ale dziś myślę że jakiś mały cud musiał się chyba jednak wydarzyć.  Podczas mojej pierwszej wizyty zaczepnie powiedziałam jej, że religia kojarzy mi się z pewnego rodzaju zniewoleniem i średniowieczem, a w ojcu założycielu dostrzegam  tylko jeden talent- do robienia dobrego biznesu. Po takich słowach oczekiwałam, że grzecznie mnie wyprosi z domu, ale ona ku mojemu ogromnemu zdziwieniu poszła do kuchni po ciastka z marmoladą. Gdy wróciła zaczęła mi o sobie opowiadać. Kiedyś w młodości była bardzo podobna do mnie. Czerpiąc z życia pełnymi garściami też negowała istnienie Boga. Nie była jednak szczęśliwa. Później zachorowała na stwardnienie rozsiane i od tej pory wszystko się zmieniło. Choroba skłoniła ją do odpowiedzi na podstawowe pytania. Zmieniła życie o 180 stopni. Dzięki niej dostrzegła jego wartość nie tylko w radości, sile i możliwościach ale także  w jego kruchości i niedoskonałości. Zbliżyła się do kościoła. Poznała czym jest pogoda ducha. Dziwnie brzmiały te zapewnienia o szczęściu wypowiadane przez osobę z tysiącem złotych renty, samotną, skazaną w przyszłości na wózek inwalidzki, ale ona naprawdę była radosna i potrafiła cieszyć się ze wszystkiego. Przyjmowała rzeczywistość taką jaka była. Opowiedziała o turnusach rehabilitacyjnych dla osób z SM, o tym że Bóg zsyła zawsze jakieś dodatkowe zaskórniaki tak skutecznie że jeździ na nie co roku za co jest Mu wdzięczna. Mówiła o obrazach, które na całe życie zostaną w jej głowie. Młode małżeństwo- kobieta której stan zdrowia z roku na rok się pogarsza i mężczyzna który za każdym razem niezmiennie przy niej jest. Gdy ich poznała często widywała chodzących na spacery. Po paru latach on musiał podtrzymywać jej ramię aby odciążyć ciężar noszonych przez nią kul. Ostatni raz widziała ich siedzących na ławce na terenie ośrodka. On dotykając jej dłoni patrzył na nią z taką miłością z jaką zapewne nikt nigdy na mnie nie patrzył. To o czym Bogusia mówiła, w jaki sposób mówiła było dla mnie takie nieznane i obce jak opowieści już nie tyle z innej planety, innej galaktyki ale wręcz z innego sąsiadującego wszechświata o ile taki w ogóle istnieje. Zdałam sobie sprawę z tego, że  przesycona nadmiarem wszystkiego, biegnąca gdzieś nie wiadomo gdzie, stawiająca cele, uciekająca zatraciłam to co w życiu najważniejsze- przestałam akceptować rzeczywistość z sobą zanurzoną w niej. Gdy się żegnałyśmy powiedziała, że choć nie wierzę w siłę modlitwy ona będzie się za mnie modlić i że Bóg mnie kocha tak czy siak chociaż ja tupię nogą mówiąc że Go nie ma. Dała mi swój numer telefonu i zapewniła, że zawsze mogę do niej zadzwonić gdy będę mieć jakiś problem..... Długo nie musiała czekać- już miesiąc później płakałam jej w rękaw brudząc go tuszem do rzęs za 150 zł. Gdy  mówiłam, że czuję pustkę, że wszystko jest bez sensu, że w ten sposób nie można żyć powiedziała:
-Dobrze dziecko że masz w sobie pustkę. Teraz możesz zapełnić ją czymś pięknym. Jak będziesz mieć w sobie śmietnik to już nic wartościowego tam nie upchasz. Ciesz się dziecko, ciesz się!!!
W tym domu Jezus nie był drewniany, tylko prawdziwy. Ten Bogusi był Jezusem od ciastek i ciepłej herbaty z malinami. 

 

Przysięgam uroczyście, że już nigdy nikogo nie wyślę na łąkę!!

 

 Tak naprawdę, to nie pamiętam już kiedy byłam sobą. Musiało to więc być bardzo dawno temu. Możliwe, że na wycieczce kościelnej w Karkonoszach. Miałam 17 lat i wszystko było wtedy takie prawdziwe. Radość, gdy po zejściu ze szlaku padaliśmy zmęczeni na trawę przed schroniskiem, wyciągaliśmy czekoladę i termos z herbatą, głód który zaspokajało się najprostszym jedzeniem przygotowanym przez dyżurnego lub dyżurną kuchni. Złość gdy- będąc dyżurną- wysypała mi się do zupy cała solniczka. Ja byłam prawdziwa- taka niedoskonała, szczęśliwa, spocona, zmęczona, brudna, uśmiechnięta. Dobroć- do której okazania nie potrzebowaliśmy dziesiątek słów. Wystarczył przyjacielski gest- kolega niósł mi plecak przez cała drogę na Śnieżkę, bo mi było za ciężko. Sympatia, którą się po prostu czuło gdy w milczeniu podziwialiśmy świat z wysokości 1603 m. Stojąc wtedy na szczycie góry urzeczona pięknem planety ziemi i tą majestatyczną surową przestrzenią, odczułam w sobie po raz ostatni niejasną jeszcze dla mnie obecność Boga.
Czas pokazał, że emocje te nie było sztuczne i udawane. Część znajomości przetrwała, choć nasze drogi się rozeszły. Oni aż do dzisiaj idą ramię w ramię z Panem, mnie wyrzuciło na pierwszym zakręcie. 

 

Dziś zastanawiam się, przed czym tak na oślep uciekałam w ten złudny świat. Chciałam chyba uciec przed sobą, a raczej przed tym co ze mnie zostało.

 

Myślę, że my wszyscy- ten mężczyzna, moje eleganckie znajome i ja- chowaliśmy pod skorupą to co najłatwiej można zranić.  Nie dane mi było tego poznać u osób w dużej mierze kiedyś  wypełniających moje życie, w pewnym sensie najbliższych. Zdałam sobie sprawę że tylko ode mnie zależy czy widzę dookoła Jezusa z drewna, ludzi z drewna czy tych prawdziwych, czy skupiam się na jednych lub drugich, czy chcę ich poznawać tak długo aby w końcu poznać. Warto...w stosunku do mnie też poczyniono taki wysiłek- odpakowano z kilogramów plastiku i dostrzeżono taką jaką jestem. Muszę teraz odwdzięczyć się tym samym patrząc głębiej. W innych. W siebie także. Wyszłam już z kina ze słabego filmu science fiction- leżę na kosmicznie białym lóżku wśród szklanych, zimnych mebli. Otacza mnie cisza zakłócana dochodzącym z kuchni miarowym kapaniem kropel. Taka jest dziś moja rzeczywistość. Tęsknota za nieznanym,  smutek, odzyskane poczucie wolności, wstyd,  radość, wdzięczność mieszają się ze sobą i są tak realne że aż mnie kłują w mostku. Przestałam żyć w matriksie. Znowu wszystko jest takie prawdziwe, ja jestem prawdziwa. Cieszę się Bogusia...naprawdę się cieszę!

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024