Szozdy 1 opis historii Zamojszczyzny w latach okup

dodane 07:53

http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/732733,Zamojszczyzna-pamieta

Życie „po ogniu”

 

Obok Oradour-sur-Glane we Francji, Mazinote we Włoszech i Lidice w Czechach Sochy należą do najbardziej poszkodowanych podczas II wojny światowej miejscowości w Europie.


We Francji spacyfikowaną 10 czerwca 1944 roku wieś Oradour-sur-Glane, w której zginęło 642 mieszkańców, pozostawiono jako muzeum, nie odbudowywano jej. Na Zamojszczyźnie doszczętnie spalono 16 wsi. Wśród nich Sochy – spacyfikowane, spalone i zbombardowane 1 czerwca 1943 roku. 
Jedna z wersji mówi, że w ostatnich dniach maja 1943 roku dwaj niemieccy żandarmi, przebrani za partyzantów, próbowali kupić broń. Nie wiemy, czy udało się im to w Sochach, faktem jest, że w Józefowie zostali rozpoznani, ale partyzantom udało się zlikwidować tylko jednego, drugi uciekł. W odwecie niemieckie wojska miały zniszczyć wieś. 
Rzeczywiście, rankiem oddziały niemieckie otoczyły lężące w dolinie Sochy. Najpierw zatrzymywano tych, którzy szli do pracy na kolei, na stawach rybnych i do Zwierzyńca. Potem ustawiono na wzgórzach karabiny maszynowe i rozpętało się piekło. Ostrzelano pociskami zapalającymi wiejskie zabudowania. Drewniane domy i budynki kryte strzechą stanęły w płomieniach. Przerażeni ludzie wychodzili przed dom z dowodami w ręku, inni brali ze ścian święte obrazy, klękali i prosili o litość. Większość jednak zaczęła ratować dobytek, wypędzać z płonących obór konie, krowy i świnie. 
Niemcy strzelali do mężczyzn, kobiet i dzieci. Nie oszczędzano nikogo. Ci, którzy przeżyli, często nie wiedzą dlaczego. Dlaczego właśnie im udało się przeżyć? Jedni się ukryli w zbożu, ranni udawali zabitych. Jedynie Jan Pieczykolan, zanim roztrzelano zebranych na końcu wsi mężczyzn, zdecydował się uciekać do pobliskiego lasu i przeżył, choć strzelano za nim. Zginęło 185 osób (88 mężczyzn, 52 kobiety, 45 dzieci, w tym także niemowlęta). Niektóre źródła mówią o 194 osobach.
Przed południem oddziały niemieckie wycofały się ze wsi, ale zaraz nadleciały samoloty, które bombardowały dopalające się domy, a mieszkańców ukrytych w polu ostrzeliwały z karabinów maszynowych.
Zdaniem wielu świadków w południe zapanowała cisza, a chwilę potem rozległy się jęki rannych, lamenty i płacz żywych.
Po południu do Soch przybyli mieszkańcy bliższych i dalszych wsi: z Szozdów, Tereszpola, Górecka i Zwierzyńca. Wieczorem zaczęli zwozić zabitych na koniec wioski, a wójt i ordynat zamojski wydzielił plac pod cmentarz.
Przebieg tragedii jest udokumentowany. Wspomnienia kilkunastu mieszkańców zebrał i opublikował w 1999 roku w książce Sochy dawniej i dziś Władysław Sitkowski, poeta ze Zwierzyńca. Piękne i przejmujące wiersze napisała poetka Teresa Ferenc, na oczach której Niemcy zastrzelili jej rodziców.
Życie „po ogniu”, jak mówili mieszkańcy, czeka na swoje opisanie. Stracili najbliższych, domy mieli spalone, dobytek stracony. Były rodziny, w których ocalało jedno dziecko, jak Leon Skóra. Prawie wszyscy dorośli mężczyźni zostali zabici. 
Niektórych zabrały rodziny z Aleksandrowa, Sigły i Górecka. Kilka dni później przeżyli powtórną pacyfikację i z mieszkańcami tych wsi zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego na Majdanku. 
Ci, którzy zostali na zgliszczach, musieli znaleźć siłę do życia. Bez bliskich, dachu nad głową, bez jedzenia. Spali w ocalałych piwnicach, z niedopalonych desek robili zadaszenia, urządzali kuchnie na zgliszczach domów. Szerzyły się choroby, w tym tyfus plamisty. Ludzie pomagali sobie nawzajem, z pomocą przychodzili pracownicy ochronki ze Zwierzyńca, ordynatowa Róża Zamoyska i doktor Wróblewski.
Wdowy z dziećmi musiały zająć się gospodarstwami, dobytkiem, odbudową domów. Kilkunastoletni chłopcy zmężnieli w jeden dzień. Kto nie mógł wyżywić rodziny, a był przednówek, wysyłał dzieci na służbę do Zwierzyńca i Zamościa.
Przyszły pierwsze żniwa „po ogniu”, pierwsze wykopki, pierwsza zima w skleconych domach lub budynkach. 
Po wojnie zaczęły się powroty osób z przymusowych robót, z obozów koncentracyjnych. Ludzie ciężko doświadczeni przez los rozpoczynali nowe życie. Sami, bo nikt im nie pomagał. Po wojnie dwuosobowa delegacja udała się nawet do Warszawy prosić władze o pomoc. Chcieli dotrzeć do Władysława Gomułki, ale kiedy powiedzieli, z jaką prośbą przyjechali, powiedziano im, że nie tylko Sochy spalono, że takich wsi jest więcej, że cały kraj jest zniszczony, że Warszawa leży w gruzach. Poradzono, by wracali do domu.
Małe gospodarstwa nie mogły wyżywić wszystkich. Wielu młodych wyjechało na Ziemie Odzyskane, na Wybrzeże, do Nowej Huty, a potem na Śląsk.
Już w latach 50. władze zapomniały, że Sochy to wieś spacyfikowana. Każde gospodarstwo miało wyznaczone obowiązkowe dostawy. Kto się nie wywiązał z dostaw mleka, zboża czy żywca, trafiał do aresztu przy budynku gminy w Zwierzyńcu. Wdowy brały prowiant i na wezwanie szły do „kozy”.
Najbardziej znienawidzonym gościem przez wiele lat był poborca podatkowy. Zwykle przyjeżdżał dwa razy do roku i chodził od domu do domu z zamiarem zajęcia jakiegoś wartościowego przedmiotu na poczet zaległych podatków. Zwykle umarzał podatek, czasem tłumacząc się i czując niezręczność sytuacji. Byli i tacy, którzy szukali ukrytego majątku w oborach i stodołach.
Raz do roku przyjeżdżał też kościelny z parafii w Tereszpolu po dziesięcinę i zabierał przynajmniej przetak zboża.
Odrabiali też szarwark przy budowie dróg.
O pacyfikacji zdawali się pamiętać tylko mieszkańcy, zbierając się dwa razy do roku na mszach (1 czerwca i 2 listopada) przy grobach najbliższych i słuchając wypominków – księdza czytającego listę nazwisk pomordowanych. 
Staraniem Michała Bojarczuka, dyrektora LO w Zamościu, wybudowano szkołę tysiąclatkę w Sochach. Wieś została odznaczona Krzyżem Grunwaldu III klasy.
Potem przyszła kolej na elektryczność, którą mieszkańcy pomagali zakładać, następnie na ujęcie wody i wodociąg, remizę strażacką, drogę, a na końcu kościół. Wszystko budowano z inicjatywy i przy współudziale mieszkańców. 
Lata 60. przyniosły rozwój plantacji tytoniu, chmielu, buraków cukrowych. Wówczas to wzgórza były zagospodarowane, wypielęgnowane. Zielone, żółte, granatowe lub złote pasy ziemi wiły się na pagórkach, przecinały pod różnymi kątami i nieprzypadkowo widok na Sochy z Bukowej Góry należy do najpiękniejszych krajobrazów na Roztoczu i w Polsce. Można go znaleźć w wielu albumach poświęconych najpiękniejszym krajobrazom Polski.
Z gospodarstw liczących po 3–5 ha trudno było wyżyć, na szczęście pracę można było znaleźć w zwierzynieckich zakładach pracy: fabryce mebli, browarze, tartaku, na kolei. W latach 70. zniesiono obowiązkowe dostawy, a następnie wprowadzono system emerytur i rent rolniczych. Starsi ludzie otrzymywali od państwa świadczenia za przekazane państwu lub następcy gospodarstwa. Ludziom ulżyło. Za to rolnictwo zaczęło podupadać. Zniknęły powoli z krajobrazu plantacje chmielu, tytoniu, zniknęły konie, krowy. Kto został, ten żył z emerytury.
W latach 80. w ramach pomocy byli więźniowie obozów dostawali od państwa dodatki do emerytury. Ludzie po cichu zazdrościli im wyższych świadczeń. 
Odchodzą kolejni świadkowie tragedii sprzed 70 lat. Piękne wzgórza Soch pokrywa dziś coraz więcej krzaków i drzew. Młodzi za pracą wyjeżdżają do Niemiec i Anglii. Wracają, budują piękne domy z zadbanymi ogrodami i żyją z agroturystyki.
Z Bukowej Góry niezmiennie schodzą wycieczki, przechodzą obok cmentarza i idą dalej. Życie biegnie swoim torem.

Józef Szewczyk "Wiadomości Historyczne" 3/2013
 

Pierwszy wiersz jaki powstał o pacyfikacji Soch jest autorstwa Bronisławy Szawary, mieszkanki Soch. Pani Bronisława czytała go już w latach 50. na różnych uroczystościach i spotkaniach poświęconych pacyfikacji Soch. Drukiem ukazał się w książce Władysława Sitkowskiego "Sochy dawniej i dziś", wydanej w 1999 r. przez Towrzystwo Miłośników Zwierzyńca.

 

Bronisława Szawara

Pamiętam był dzień pierwszy czerwca 1943 rok,
gdy wioskę naszą Sochy otaczał ranny mrok.
Zbudził nas huk wystrzałów, krzyk trwogi- wieś się pali!
przy blasku rannej zorzy Niemców widać w oddali.
Już wioskę otoczyli górami dookoła,
a wioska leży w dole, któż się ocalić zdoła.
Gdy z płonących domów lud chce się ukryć w pola,
Niemcy do nich strzelają, biedna ludzi dola.
Lud przerażony z ognia wynosi śpiące dzieci,
żeby się ukryć w zbożu, a tu już słońce świeci.
Na próżno biedny ojciec do piersi dzieci tuli,
wynosząc je z płomieni, pada od wroga kuli.
A Niemiec biedne dzieci ciska w ognia płomienie,
aby do reszty zniszczyć to polskie plemię.
Tu matuś nieszczęśliwa swą piersią osłania dziecię,
lecz pierś jej kula rozrywa, martwa na ziemię leci.
A dzieci przerażone tulą się do martwej matki,
jak ptaki wyrzucone bez ciepła rodzinnej chatki.
Ginęły dzieci niewinne jak kwiaty kosą skoszone,
ich ciałka rozszarpane i ogniem przypalone.
Niemiec nie zna litości, bo jego serce ze stali,
błaganie go nie wzrusza, bije, morduje, pali.
Nie wzrusza go płacz dzieci, ni prośba ojców, matek,
nie mija nikogo, starców, młodzieży, dziatek.
Już idą gęstą obławą, szukają dzieci wśród zboża,
biją ich jak zające. Ach, czy to kara Boża!
I nie dość jeszcze tego, że biją, mordują, palą,
już lecą samoloty- ach, może nas ocalą?
Ale to próżna nadzieja, bomby z góry walą,
kule gęsto sieją, do reszty niszczą, palą.
Kilkakroć okrążyły, sieją śmierć, zniszczenie,
za nimi słychać jęki i ludzkie cierpienie.
A jęki konających rozległy się dokoła,
ten prosi , by go dobić, inny ratunku wołał.
W upale ognia, słońca, ranni błagają wody,
tu ojciec z nogą urwaną, tam ranny chłopiec młody.
Tam ranne dziewczę wnętrzności dłonią przykrywa,
kula jej brzuch rozerwała, w strasznych bólach dogorywa.
Myśmy leżeli w życie tuż przy budynkach,
rodzice, brat, ja, siostrzyczka z czworgiem dzieci stryja.
Ginie matuś kochana do serca nas tuląca,
tuli do serca Marysię ręką już stygnącą.
Ginie ojciec, brat ranny, giną obie stryjenki,
jeszcze pierś martwą ssie Stasio maleńki.
Już ludzie z innych wiosk zbliżają się miedzami
zobaczyć, co się stało z krewnymi, sąsiadami.
O jakiż straszny widok ich oczy tu uderzył,
o jakim nikt nie myślał i nikt nie uwierzył.
Zobaczyła mateńka z trzeciej wioski przybyła,
jej kochana córa, jedyna już nie żyła.
U jej martwej piersi dziecię przytulone,
któż je teraz weźmie pod swoją obronę.
Ojciec, matka nie żyją, domu nie ma, spalony,
nawet komin z mieszkania cały bombą zgrużony.
I tak wielu ujrzało swoich bliskich i drogich,
jednych już nieżywych , innych w mękach srogich.
A gdy już słońce jasne na zachód się chyliło,
to kilka fur po rannych z innych wiosek przybyło.
I wozili tych rannych do pobliskich szpitali
Szczebrzeszyna, Zwierzyńca, Biłgoraja w oddali.
A gdy noc już okryła to pobojowisko,
tylko psy cicho wyły, dymy wlokły się nisko.
Choć wysoko na niebie jasne gwiazdy świeciły,
nikt z nas tego nie widział, bo w żałobie się skryły.
A zabitych przez trzy dni fury pod las woziły,
tam kładziono wszystkich w duże wspólne mogiły.
Większość trumien nie miało, kto miał zrobić i z czego?
Więc kładziono ich prosto do piaseczku żółtego.
I deseczki stawiano, na nich napis z nazwiskiem,
żeby ludziom powiedzieć, gdyby szukał kto bliskich.
Nowe domy powstają, nowych ognisk rodziny,
dziś niewielu pamięta owe straszne godziny.
 


Psalm ocalałej

Rozmowa z poetką Teresą Ferenc.


Przeżyła Pani pacyfikację Soch, wsi okrutnie doświadczonej w czasie drugiej wojny światowej. Jak zapamiętała Pani dzień 1 czerwca 1943 r.?

Tamtej nocy nad ranem, miałam dziwny sen. Śniło mi się, że jestem z mamą w jakimś bardzo dużym mieście, mamę oddzielał ode mnie wielki tłum ludzi, ona dosłownie tonie w tym tłumie jak w morzu. Wołam, krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy, ani mama, ani przechodzący ludzie. Z tego snu wybudziła mnie właśnie matka: Tereska, ubieraj dzieci, bo dookoła się pali, musimy uciekać. Ojciec zarządził, żebym wyskoczyła przez okno i pozatykała włazy do piwnicy. Zatykaliśmy te okienka workami, przed ogniem, bo zewsząd leciały iskry. Rodzice zdążyli tam pochować poduszki, pierzyny, kożuch ojca i to w kamiennej piwnicy ocalało, a także metalowe pudło z pieniędzmi, nawet nie wiem, co się z nim stało. Mama zdjęła obraz ze ściany i pobłogosławiła nas świętym obrazem.
Wyszłyśmy z domu na polną drogę. Niemcy stali w górze dość daleko. W pewnym momencie ojciec zawrócił, powiedział mamie, że pójdzie zabrać pieniądze, bo może się przydadzą. I nagle mama zauważyła, że ojciec pada. Powiedziała: chyba tata nie żyje, a ja jej odpowiedziałam, że on się specjalnie położył, bo tak myślałam. Niemcy szli między płotem a żytem, ciągle strzelając. Doszli do nas. Jeden z nich strzelił do mamy. Wypuściła z rąk Krysię, moją młodszą siostrę, która miała wtedy dwa lata i cztery miesiące, wypadła w żyto. W tej chwili było we mnie tylko takie dziwne uczucie,
jakby wielka kropla wody przeleciała przez ciebie w środku, i zwyczajny odruch: wzięłam za rękę jedno dziecko z jednej strony, drugie z drugiej i poszłam do dziadków. Przechodząc koło ojca, zauważyłam, że miał dziurkę w marynarce z boku – był przestrzelony na wylot – jeszcze przełykał ślinę. Mama została w życie.
Ludzie chodzili jak skamieniali, wszystko się odbywało jak w letargu. Tam chyba nikt nie płakał. W każdym razie ja tego nie pamiętam.
Na podwórzu u dziadków wpełzłam ze strachu pod drabiniasty wóz. Nadleciały samoloty, od ich pędu zboże się uginało jak od wiatru. A ja z dziećmi siedziałam pod wozem. Stryjna zawołała: Tereska, wyjdźcie stamtąd. Ledwo wypełzłam i odeszliśmy kawałek, po wozie poszła seria, aż poleciały drzazgi. Od tego wszystkiego zaniemówiłam. Po trzech dniach dopiero zaczęłam płakać. I nie mogłam przestać przez cały rok.

Jakie najczęściej zadawała Pani sobie pytanie po 1 czerwca 1943 r.?
Jako dziecko niewiele rozumiałam z tego co się wydarzyło, dlaczego zginęli rodzice. Jeszcze tego samego dnia zabrali mnie i brata kuzyni z Tereszpola, pamiętam, że dwa dni później zastanawiali się, czy zabrać nas na pogrzeb. Potem opiekowała się mną dalsza rodzina, aż babcia powiedziała, że nie ma siły i powiedziała, że jest taki dom dziecka, do którego musimy pójść. Szliśmy pieszo cały dzień. Pamiętam, że chciałam usiąść, a babci mówiła – jak usiądziesz, to nie pójdziesz już dalej. Tak trafiłam do Domu Dziecka w Zamościu. Tam odżyłam po latach głodu, upokorzeń i pracy nad siły - przez całe dziecięce lata tułałam się wśród swoich i obcych, przekazywana od domu do domu, w zależności od potrzeb, dziewczynka do wszystkiego, co to podłogi wyszoruje, wody nanosi we wiadrach, w nocy wstanie do dzieci.
Nawiasem mówiąc, w Domu Dziecka w Zamościu był ze mną Pekosiński, o którym Królikiewicz zrobił ciekawy film. Pekosińskiego znaleziono jako niemowlę bez imienia. Nazwisko dostał od skrótu: Polski Komitet Opieki Społecznej – „pekos”.
W drugim domu dziecka w Międzyrzecu– spotkałam wielu dobrych ludzi. Ostatnio wirtualnie weszłam do tego domu, na schody – pozostały takie same, nic się nie zmieniło.

Dziś ofiary katastrofy, wypadków otrzymują pomoc psychologiczną, materialną, ofiary pacyfikacji musiały z tą olbrzymią tragedią zmierzyć się same. 
- O swoich przeżyciach długo nikomu nie mówiłam. Nawet mężowi. Przez trzy lata po ślubie wiedział tylko, że miałam tragiczne dzieciństwo, że przeżyłam pacyfikację Soch, że jestem sierotą, ale o tym, że na moich oczach zastrzelono moich rodziców nie wspominałam. A on taktownie nie pytał.
Po śmierci rodziców miałam parę razy w różnych okresach życia dziwny stan ducha – nie wiem, jak to
wytłumaczyć – wiedziałam, że gdyby mnie ktoś zranił fizycznie, na przykład nożem, nie poczułabym bólu. Postanowiłam to sprawdzić. Poszłam do dentystki i kazałam sobie wyrwać ząb bez znieczulenia. Rzeczywiście nie bolało, czułam się tylko zmęczona.

Poezja była tym lekiem na pamięć?
Z poezją było trochę inaczej. Miałam sen, że zasypuje mnie hałda. Mieszkaliśmy w Rybniku, więc obraz hałdy jest czymś normalnym, naturalnym. Ten sen jednak powtarzał się wielokrotnie, więc coś musiał znaczyć. Mąż za kolejnym razem powiedział - musisz się spod tej hałdy wydobyć. Tak zaczęła się moja twórczość. Pierwszy wiersz nie był o Sochach. 
Nie byłam w stanie znaleźć formy, dopóki nie wystudziłam w sobie tematu, a to zajęło mi aż tyle lat.
Gdy tego samego dnia, kiedy to się stało, wychodziłam ze wsi z dwójką mojego młodszego rodzeństwa pomiędzy ludźmi zabitymi, leżącymi jeden przy drugim, między żarzącymi się jeszcze belkami domów, sterczącymi kominami, wtedy zapewne zostałam porażona. Śmiercią i ogniem.

Tamte wydarzenia wracają w Pani twórczości. Co było najtrudniej zaakceptować – to, że los tak Panią doświadczył, żal, bezsilność, samotność, niemożność zapomnienia, wyparcia ze świadomości, przebaczenie.
Przez wiele lat, jak wielu ludzi doświadczonych w czasie wojny, sztywniałam na dźwięk języka niemieckiego.
W tomie „Wypalona dolina” umieściłam następujący wiersz, „Przyszłam prosić / nie poniewieraj kości moich wrogów / cierpią jak ja na alergie / uciekają bez ratunku na chorobę raka / chciwi pyszni / wiecznie głodni / jak ja ludzkim głodem / przebacz im krew mojego ojca / na wciąż żywej krtani / matkę – do dziś w zboże leci / jak rozłupany anioł / psa który mnie nie dogryzł / daj im jeśli możesz / zwykły ludzki spokój”. 
Ten wiersz napisał się jakby sam, bez udziału mojej świadomości. Tak naprawdę dorastałam do niego wiele lat, napisałam go w czterdzieści lat po pacyfikacji Soch już jako dojrzała kobieta, matka dwóch córek.
Ten wiersz wyprzedził mnie o wiele lat. Poeci wiedzą, że są takie utwory, które nas wyprzedzają. Zastanawiałam się, na czym to polega. Może na tym, na czym polega modlitwa?

Dziękuję z rozmowę
Rozmawiał Józef Szewczyk

W rozmowie wykorzystano fragmenty tekstu z rozmowy Henryki Dobosz z Teresą Ferenc ze wstępu do książki „Wypalona dolina” wydanej przez Wydawnictwo „Nowy Świat”, 2008 r. Tekst ukazał się w "Wiadomościach Historycznych" 3/2013.
 

Teresa Ferenc - wiersze


Wieś skamieniała
1 czerwca 1943 r. na skraju zwierzynieckich lasów
rozstrzelano moją wieś.
Sochy – jak we Francji Oradour,
Sochy – jak w Czechach Lidice,
Sochy – jak we Włoszech Mezzinote.
Kołatali aż gięło się
drzewo w drzwiach
Dzwoni mi jeszcze
po szafarniach szkło
glina w miskach pęka
w szybach tamten jesion
ostro się rozbryzgał
Matka w podłodze umiera
w kamiennych skrzydłach świerszcz
piec kroplą krwi się dopala
ogień po fajerkach
Wyparowuje anioł znad kołyski
zrywają się ptaki ze ścian
święty Franciszek im sufit otwiera
Tylko Chrystus ukrzyżowany wisi
strzegąc przed pożarem piekła


Matka zastrzelona
Postrącane żyta kłosy
spada po gałęzi kraska
Córka w śmierć się zatacza
gdy w zbożu zastrzelona matka
Córka urośnie zaraz
stanie przy matce jak drzewo:
matko moja rodzona
dziecko
Ledwo się zajęłaś śmiercią
jak czarną smołą
ciałem moim cię obrastam
żytem wokoło
Ptakami cię otulam
ogarniam grudą ziemi
Krwawię porodem
Niemym


Matka płonąca
Moja matka tutaj żyje
chodzi boso po piachu
ma oczy od ognia odjęte
usta od strachu
Moja matka wysrebrnieć
nie zdążyła
od ziemskich ciężarów
spęcznieć jak ziemi bryła
Moja matka nie popęka
nigdy po twarzy
wniebowzięta młodziusieńka
ogniem niebo parzy
Moja matka jak wisienka
jak listek zielona
między domem między żytem
dotąd kona
Moja matka postarzeje się
na boskim progu
z kulą w ustach zaniesioną
dar od ludzi Bogu

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024