nie kocham
dodane 2014-08-02 20:34
weszlam na gogle wpisalam haslo..-nie kocham swoich dzieci-bardzo duzo pozycji wyskoczylo.
to tez jest pewna prawda mojego maciezynstwa....lata bycia mama pokazaly mi jasno..ze maciezynstwo niekoniecznie jest wpisane w psychike kobiety..i ze mozna nie kochac,i ze mozna nie lubic wlasnych dzieci---rodziny sie nie wybiera..
Dzis juz drugi raz Bog,tak jasno odslonil mi te prawde o moich uczuciach..za pierwszym razem bylam nia przerazona,wtedy tez bardzo mocno i wyraznie "pokazal" mi,ze ON zawsze bedzie je kochal i bedzie je chronil "nawet gdy twoja matka zapomni,ja nie zapomne"..On taki jest w stosunku do kazdego..i do odzuconego i do odzucajacego.
brak milosci nie rowna sie nienawisci...choc i takie uczucia wzgledem wlasnych dzieci mialam..kiedys kiedys..gdy byly takie male..gdy mnie wkurzaly swoimi wrzaskami,placzem,potrzeba ciaglej uwagi..gdy widzialam w nich winnych za moje nieudane zycie,winnych moich rezygnacji z siebie,ze swojego stylu zycia,ze swoich marzen..itp...odkrycie braku milosci wzgledem meza,poglebialy niechec do dzieci..ktorych rozwnie dobrze mogloby nie byc...i byly mi calkowice obojetne...postawa otoczenia ktora ciagle pokazywala jak sobie nie radze,i jakie te moje dzieci sa nieznosne,niewychowane,niegrzeczne i zbyteczne...umocnily mnie w takim patrzeniu na nie
--na facebooku furore robi zdjecie z napisem..mniej wiecej je przytocze "gdybym nie miala dzieci,moj dom bylby czysty,a portfel pelny..ale moje serce byloby puste"..jakos tak
ja sie nie zgadzam z tym haslem..i bez posiadania dzieci mozna miec pelne serce uwagi i milosci i oddania dla ludzi...do tego nie potrzebne jest posiadanie dzieci,czy meza (zony)...to hasla ,wymyslone przez kobiety..ktore same zle sie czuja w swoim maciezynstwie..ale ktorym wyrzuty sumienia,i nacisk spolecznych oczekiwan,nie pozwalaja powiedziec glosno---nie lubie swojej rodziny,zle sie w niej czuje,jest mi zbedna..
bo co z tego ze to powie?..jak nie ma za bardzo wyjscia..i MUSI w tej rodzinie..w tych relacjach tkwic?
Bardzo wiele sie zmienilo we mnie,w moim podejsciu do zycia,do dzieci,do meza,do siebie..dziekuje Bogu za ta Anglie..za Joego (olbrzymi wklad tego ksiedza w to,ze przestalam sie moich dzieci wstydzic,ze przestalam traktowac je jako ciezar i cos czego nigdy nie powinno byc)..za mozliwosc "uwolnienia" sie od wlasnych rodzicow,rodziny,otoczenia..i polskiej mentalnosci..
Brak milosci..nie wyklucza zainteresowania drugim
Brak milosci ..nie wyklucza potrzeby opieki drugim
brak milosci nie wyklucza..wywiazywania sie z obowiazkow,i nie jest to obowiazek z nakazu
Nie jestem tak naiwna zeby sobie wmawiac..ze milosc mozna sobie wmowic..lub jej sobie odmowic--albo jest ,albo nie..krotka pilka...we mnie jej nie ma
dlatego tez,nie tesknie za nimi gdy znikaja mi za drzwiami..w drodze do szkoly,czy na wakacje..nie tesknie,nie dzwonie..zapominam.
dlatego tez ,obojetnie przyjmuje newsy w stylu "rozwodze sie"..jest dorosla,jej zycie,zrobi z nim co uwaza
dlatego tez ,nie zartuje,dajac innej czas do wrzesnia z podjeciem pracy,lub studiow czy kursu..-.albo cokolwiek..albo walizki i do widzenia..jestes dorosla,zyj jak chcesz ale ja twoim zyciem nie musze juz sie obciazac.
Lubie ich..jestem z nimi zwiazana emocjonalnie..nie przeszkadza mi (teraz) ze sa..zalezy mi na ich bezpieczenstwie..lubie sie nimi pochwalic bo bywa czym ;)..lubie ich zaskakiwac..lube na nich wydawac pieniadze..
ale nie mam ochoty sie znimi "zakleszczac"..nie mam potrzeby wiedziec o nich wszystkiego..nie mam potrzeby we wszystko sie wtracac...a juz najmniejszej uzalezniac ich od siebie..i pozwalac zeby za mocno wywieraly na mnie presje swoja obecnoscia..nie mam potrzeby zamartwiania sie o nie,ciaglego z nimi przebywania i robienia wszystkiego dla nich..fajnie ze sa,ale nie bedzie problemu gdy juz z domu wyjda na swoje.
Nie kocham ich po rowno..uzywam tego zwrotu bo jakas forma milosci do nich we mnie jest..niektorych lubie bardziej,innych nie..kwestia ich charakteru,jak mozna sie z nimi dogadac.
Dlugie lata wyrzucalam sobie ten brak uczuc...dlugie lata obciazalo to moje sumienie...dlugie lata stawialo mnie to gdzies ponizej dopuszczalnej normy bycia kobieta i matka...przyjazd tutaj zmienil wszystko..nie nauczyl mnie je kochac...ale nauczyl akceptowac i szanowac..doceniac..chwalic..wspierac...rozmawiac---wraz z rozwojem wiary...akceptacja siebie samej..wraz z rozwojem i umacnianiem dobrych cech..czy tez cnot jak kto woli...wyplywajacej potrzeby bycia dla innych (nawet w malej podstawowej formie bycia przydatnym)...daniem im prawa do bycia,i to bycia soba (co nie zawsze dla rodzica jest latwe)....rozwinela sie wiez ktorej nie umiem nazwac ;)..przyjazni?..tolerancji?..empati?
to prawda ze ich "nie kocham", bardzo daleko mi do obserwowanych przeze mnie matek i ich troski do dzieci...to tez prawda ze nie potrafie je kochac...i wciaz pozostaje to glowne pytanie z porannego "rozmyslania"
Czy chce je kochac?...nie wiem...bo to tez oznacza ze musialabym z niektorymi sobie troche "popsuc" stosunki....a mi juz jest calkiem chyba wygodnie z tym jak jest...znaczyloby to tez,ze musialbym zaczac znowu czegos od siebie wymagac i walczyc o wytrwalosc(co jest slabiizna we mnie)
bardzo duzo we mnie egoizmu,i wygody...nie wiem czy chce z tego rezygnowac dla nich...moze niekoniecznie.