Bóg, Duchowość

Sucha kość do ożywienia

dodane 23:19

Dziś powiedziałam Jezusowi - "Działaj". Ja od dziś oficjalnie nic nie robię. Już tłumaczę o co chodzi.

Jakiś czas temu strrrasznie obraziłam się na Boga i Kościół. Główny powód  - "muszę". Nie czułam, że "chcę", a na dalsze "muszę" nie miałam już ani ochoty ani siły. Dziecięce wychowanie odeszło definitywnie - nikt mi nic nie może kazać. No to przestałam chodzić najpierw na niedzielną Mszę (a co! jak bunt to bunt - trzeba zacząć z grubej rury i od razu pokazać światu, że od dziś nikt mi nic już nie będzie kazał). Oczywiście zgroza w domu - w mojej ultrakatolickiej rodzinie? Taki wybryk? Taka czarna owca? Dwoje braci przecież chodzi a ja to co? Nasłuchałam się i... ależ mi się to podobało! W końcu postawiłam na swoim. W końcu to JA decyduję za siebie. I tak sobie to szło. Z Bogiem nie rozmawiałam - po co? Nie czułam w ogóle potrzeby kontaktu. W końcu za kilka miesięcy padł ostatni bastion - rodzice przestali męczyć mnie o chodzenie do kościoła w niedzielę (i tak nie przynosiło to efektów). Byłam, zdawało mi się wtedy, całkowicie wolna. 

Życie leciało sobie potem radośnie - czasy studenckie, imprezy itd. Nie będę się nad tym rozwodzić, bo każdy wie o co chodzi - uroki świata. Po rozmaitych zawirowaniach wyszłam szczęśliwie za mąż i sobie w tym małżeństwie już ponad rok jestem. Istotniejsze jest to co się działo po drodze. Pożar buntu gasł, ale jednocześnie zastygał. Z niczym już nie walczyłam, moja "wolność" przestała być atrakcyjna - nie interesowało mnie nic. Kamień i pustka. I wtedy Bóg zaczął się o mnie dopominać. Gdzieś tam najpierw jedna rysa, potem druga, aż mur zaczął pękać. Dokładnie tak jak we wczorajszym czytaniu z Ezechiela - serce kamienne zamienił na serce z ciała. Ożywił - tak po prostu, bez moich próśb. Dziś kolejne czytanie - ożywia martwe kości i znowu robi z nich ludzi. Czyli nie ma rzeczy, której by nie mógł. Nie ma dna, z którego nie mógłby wydobyć.

A najlepsze, że nie potrzebuje do tego naszego zaangażowania - wystarczy Mu zgoda. Stąd moje stanowcze "nie robię nic!". Chcę tylko, żeby działał, bo problem jest większy. Mur runął, ale pozostały ruiny. Ruiny przypominające dawne czasy i nie pozwalające zapomnieć o przeszłości. Chcę wrócić tak całkiem do Boga, ale zatrzymują mnie pozostałości tamtych dni - w postaci wstydu, dumy i wychodzącego z tego lęku. No bo jak tu pokazać całemu światu, że przegrałam? Wiem - niby to nieważne "co ludzie powiedzą", ale mnie paraliżuje. Mój mąż wierzy, ale też na Eucharystię chodzi jak mu się przypomni. Jak mu teraz w kolejną niedzielę powiedzieć, że chcę iść? Jak się przyznać? Wyszydzi mnie - tak czuję. I boję się, że tego nie zniosę i do reszty się zablokuję. Już kiedyś próbowałam z tym walczyć, ale bez większych efektów.  Nic z tego nie wyszło, nie odważyłam się przyznać do potrzeby kontaktu z Jezusem. Dzień za dniem, niedziela za niedzielą, a ja nie zajrzałam do świątyni. Poszłam raz czy dwa w tajemnicy, ale to przecież bez sensu. Przecież to mój mąż - nie mogę się przed nim chować, no ludzie! Dlatego byłam w kropce - tu chcę, ale tu mi nie wychodzi. Klasyczne zagranie w stylu "muszę sobie zasłużyć, muszę sobie poradzić, muszę to sama naprawić". Aż do dziś. Dzisiejszego wieczoru znów posłuchałam o. Szustaka (jaki to jest mega mądry gość to masakra), który mówi, że mamy Jezusowi w końcu pozwolić działać. Nie my mamy się ścierać. Mamy Go po prostu wpuścić. Bo nasze starania nic nie dadzą - potrzebna Jego moc, Jego łaska. To On będzie leczył, to On będzie naprawiał.

Dlatego od dziś nie robię nic. To Ty rób Jezu. "Daję Ci wolną rękę. Daję Ci mój lęk, wstyd i paraliżującą dumę. Ty działaj" - tak Mu dzisiaj mówię.

Nie wiem co z tego wyniknie. Zdecydowałam się o tym napisać, żeby zobaczyć i mieć porównanie. Aż jestem ciekawa ;)

nd pn wt śr cz pt sb

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

Dzisiaj: 19.05.2024