Media
O kryzysach
dodane 2008-03-05 22:48
W GN (9/2008 ) rozmowa z o. Wojciechem Ziółkiem, jezuitą o kryzysach "Nóż na gardle":
A dziś? Czy w czasie kryzysów pomaga rozpamiętywanie tego, co stało się 20 lat temu na Sycylii?
– Kryzysy były, są i będą. Niektóre nawet bolały bardziej, ale nigdy nie wróciła już taka beznadzieja. Wiem, że będzie mną jeszcze telepało, że będzie bolało do żywego, ale ja już wiem, jak to jest, że „pewien zaś Samarytanin...”
Tylko, że o kryzysach się nie usłyszy w kościele. Problem polega na tym, że umiejętność mówienia o kryzysach przychodzi dopiero po jego przeżyciu - a to najczęściej jest w najlepszym przypadku czołganie się ostatkiem sił. Dodatkowo dochodzi problem naszej polskiej mentalności i zamiatania problemów pod dywan. I stąd nierzadkie oszukiwanie się, że wcale to jeszcze nie kryzys, że są gorsze sytuacje, że inni mają gorzej, że...
Całe życie towarzyszą nam kryzysy: dojrzewania, wchodzenia w dorosłość, wieku średniego, starości, czekania na śmierć...
– …a jednocześnie nasza kultura reaguje na kryzys alergicznie. To jest coś do wyleczenia – przekonuje. Ma tysiąc gotowych recept, proponuje albo ucieczkę w rozrywkę, albo podanie tabletki z krzyżykiem, by nie bolało.
A ma boleć?
– Nie chodzi o to, aby mi „przeszło”, ale o to, by to, co mnie spotkało, przeżyć do samego końca.
W tej rozmowie pada wiele stwierdzeń, które dotykają mnie jakoś bardziej. A to jest jedno z ważniejszych.
Na ile potrafimy przeżyć kryzys, cierpienie, śmierć dziecka 'do samego końca'? Zazwyczaj uciekamy od tych, którzy cierpią. Uciekamy fizycznie. Uciekamy w milczenie. W brak tematu. No bo co ja mam im powiedziec?! Czasami nic nie trzeba, wystarczy być, nie udawać, że nie ma problemu. Ktoś, kto towarzyszy, 'dotyka' kryzysu tylko przez moment i tylko powierzchownie, to ten drugi siedzi w samym jego środku i czasami wyje z bólu.
Otoczenie czeka, kiedy mi przejdzie poronienie.
Nie przejdzie. Na zawsze będę taką a nie inną anku tylko dlatego, że spotkało mnie to, co spotkało. Dziecko urodzone po poronieniach nie jest gumką, która przekreśla bolesną przeszłość, jest innym człowiekiem. Jak tamte dzieci.
Za sobą mam żałobę ze wszystkimi jej etapami.
Pamiętam zdziwienie, gdy już mi się wydawało po kilku miesiącach, że 'przeszło' i gdy wszystko wracało. To jeszcze i to muszę przeżyć? przeboleć? Wracałam z zajęć ze szkoły rodzenia i najdurniejsze pytanie ile ma pani dzieci? wywołało lawinę uczuć.
Marta i Maria po śmierci Łazarza witają Jezusa pełnym pretensji krzykiem: Gdybyś tu był, nasz brat by nie umarł. Tak się wita przyjaciela?
– Tak można witać tylko przyjaciół i najbliższych. Co z tego, że teraz jesteś, skoro Cię nie było, gdy Łazarz chorował? Przecież dałyśmy Ci znać kilka dni wcześniej. Dlaczego nie przyszedłeś? Już po wszystkim. Teraz to już jest „po ptokach”.
Dobrze, że nie słyszały słów Jezusa: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było…
– A może któryś z uczniów im o nich powiedział? Nie wiemy. Zachowały się szczerze. Nie cedziły przez zęby: Trudno, widocznie tak musi być. Nie przykrywały wszystkiego pobożnym pudrem pod tytułem „Pogodzenie się z wolą Bożą”. Krzyczały: Gdzie byłeś, gdy umierał Łazarz?
Pierwsze poronienie przeżywałam w Wielkim Poście. Przyszła przyjaciółka w odwiedziny. Siedziałyśmy i razem płakałyśmy widocznie ten Wielki Post taki miał być. Schody zaczęły się, gdy... przyszła Wielkanoc. W nabożeństwach wielkopostnych odnajdywałam się bardzo dobrze, a tu nagle wszystko zaczęło mówić o życiu, gdy we mnie była tylko śmierć. To nie tak miało być! Wtedy zaczął się "krzyk" we mnie, ktory do dziś mnie samą zadziwia. Totalna niezgoda na śmierć... Ta Wielkanoc przyszła dużo za wcześnie. W kosciele - pardon - namawianie do szczerzenia zębów, a we mnie radosc, a i owszem, splatana nierozerwalnie z bólem. Dzis, gdy slysze, ze 'taka była wola Boża', zastanawia mnie, skąd w mówiącym pewność, czego naprawdę chce Bóg... Przed poronieniami potulnie przytakiwałabym głową. Teraz już nie.
Wolimy rozdrapywać rany: na pewno sami jesteśmy winni.
Dla większości osób z otoczenia jakakolwiek wzmianka o poronieniu, to rozdrapywanie ran. Sama pamięć nie jest problemem, łzy również, ból także, żałoba ma to do siebie, że musi się wypalić i swoje trzeba przeboleć. Rozdrapywanie to właśnie szukanie winy w sobie. W czym nieźle pomaga rodzina: nie nosiłaś skarpetek, otwierałaś okno, za szybko poszłaś do lekarza, za późno poszłaś do lekarza, źle się odżywiałaś, za późno chodziłaś spać, za lekko się ubrałaś... Można tak ciągnąć w nieskończoność. Zadziwia mnie inwencja ludzi, którzy podają tego typu powody. Jakoś nie wpadną, że przyczyną mogły być wady genetyczne, immunologia, bezobjawowa infekcja, problemy z tarczycą, ukryta choroba, problemy hormonalne.
Marta i Maria krzyczą. A Jezus reaguje zadziwiająco: wzrusza się, płacze. Bóg nie jest bogatym wujkiem z Ameryki, który przyjedzie i załatwi. To raczej ubogi krewny, który jest ze mną w tym, co mnie spotyka. Współ-odczuwa, cierpi, płacze.
Chyba jedno z najbardziej cennych doświadczeń związanych z poronieniem, to doświadczenie właśnie takiego Boga. Nie w teorii. Na szpitalnym korytarzu.
Dla mnie ważny i mądry tekst - dziękuję.