Żałoba, Nietrafione słowa
Etapy żałoby
dodane 2008-02-22 01:01
W GN (08/2008 ) "Wyśpiewane cierpienie" Artura Bazaka o śpiewaczce Zofii Kilanowicz. Tak opisuje początek choroby:
- Kiedy w 2005 roku poznałam diagnozę, przeżyłam szok. Zamknęłam się w sobie. Przez rok nie wydałam z siebie dźwięku. Przerwa w życiorysie - wspomina artystka.
Snujemy plany, mamy jakieś wyobrażenie na temat tego, jak wyglądać ma nasza przyszłość, często są to dobre i piękne cele. Czasami jedno zdarzenie zmienia wszystko. Ale to nie znaczy, że to, co było wcześniej było budowaniem na piasku.
Specjaliści mówią o psychologicznej żałobie także w sytuacjach, gdy nie dotyka nas śmierć, ale gdy tracimy coś, co było nam drogie i ważne. Czy w opisie historii artystki też możemy mówić o stracie? Na pewno.
Prześledźmy więc etapy żałoby. Najpierw jest szok - i o nim mówi p. Zofia. Potem zaprzeczanie, negacja: to się nie mogło zdarzyć, za chwilę się obudzę, to tylko zły sen. Ile razy się tak pocieszamy, choć 'wiemy', że nadaremnie. Potem przychodzi smutek albo w ostrzejszym wydaniu - rozpacz. Nic nie cieszy. A swoje trzeba przeboleć i przepłakać. Kolejny etap, to gniew. Bo przecież mieliśmy inne plany, dobre i piękne. Dalej przychodzi czas na szukanie sensu w cierpieniu/stracie i nadawanie mu znaczenia, następnie atapia i w końcu pogodzenie się ze stratą. U różnych osób te etapy mogą różnie trwać, niektóre się przeplatać, niektóre nie wystąpią wcale. Wiele tu zależy od osobowości danej osoby i form pomocy, które uzyskuje od otoczenia.
Te trudne chwile przeżywa się często w osamotnieniu czy opuszczeniu przez dotychczasowych przyjaciół. Zamknęłam się w sobie. Czasami w wycofaniu w głąb siebie. Bo cierpienie przymusza do zatrzymania, zadawania pytań, wypłynięcia na głębię. Świat, który toczy się obok, jakby nic się nie stało, tej głębi najczęściej nie oferuje, a jeśli już to w nieprzystającym do potrzeb wydaniu.
Czytając historię z artykułu przypomniała mi się inna osoba, która również zachorowała na SM. Ona też szukała sensu w tym, co ją spotkało, tak o tym pisze rabin H. S. Kushner w książce Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom:
Ofiary tragedii często starają się pocieszyć myślą, że Bóg ma swoje powody, kiedy pozwala, by spadlo na nich nieszczęście, powody, których sami nie znają i nie potrafią osądzić. Myślę tu o mojej znajomej imieniem Helena.
Kłopoty zaczęły się, kiedy Helena stwierdziła, że męczy ją krótki nawet spacer czy stanie w kolejce. Sądziła, że to rezultat upływu lat i przybierania na wadze. Ale któregoś wieczoru, wracając do domu po obiedzie z przyjaciółmi, potknęła się na progu i padając na ziemię zrzuciła lampę na korytarzu. Mąż próbował żartować mówiąc, że upiła się dwoma łykami wina, ale Helena podejrzewała, że sprawa nie nadaje się do żartów. Następnego ranka zamówiła wizytę u lekarza.
Diagnoza brzmiała: sclerosis multiplex. Lekarz wyjaśnił, że jest to degeneracyjna choroba nerwów i stan Heleny będzie się pogarszał, może szybko, może stopniowo, przez wiele lat. Po pewnym czasie nie będzie mogła chodzić bez laski. Wreszcie zostanie skazana na wózek inwalidzki, utraci kontrolę nad pęcherzem i stopień inwalidztwa będzie się nasilał aż do śmierci.
Sprawdziły się najgorsze obawy Heleny. Po wysłuchaniu tego wszystkiego płakała zdruzgotana: "Dlaczego ja? Starałam się być dobrym człowiekiem. Mam męża i małe dzieci, które mnie potrzebują. Nie zasłużyłam na to. Dlaczego Bóg każe mi tak cierpieć? Jej mąż, trzymając ją za rękę, starał się ją pocieszyć: "Nie mów tak. Bóg musi mieć jakieś powody i nie nam podawać w wątpliwość decyzje Boga. Musisz wierzyć, że jeśli On zechce, to wyzdrowiejesz, a jeśli nie zechce, to ma w tym jakiś cel".
Helena próbowała znaleźć w tych słowach siłę i ukojenie. Chciała pocieszać się myślą, że jej cierpienia służą jakiemuś celowi, który jest poza zasięgiem jej zrozumienia. Chciała wierzyć, że na jakimś poziomie to wszystko ma sens. Przez całe życie uczono ją - zarówno na lekcjach religii jak i przedmiotów ścisłych - że świat jest sensownie urządzony i wszystko, co się zdarza, ma swoją przyczynę. Desperacko chciała nadal w to wierzyć i nie stracić wiary, że Bóg jest u steru, bo jeśli nie On, to kto? Życie ze sclerosis multiplex było trudne, ale jeszcze trudniej byłoby żyć ze świadomością, że nieszczęścia spadają na ludzi bez powodu, że Bóg utracił kontrolę nad światem i że miejsce kierowcy jest puste.
Helena nie chciała podawać w wątpliwość intencji Boga ani gniewać się na Niego. Ale słowa męża powiększyły tylko jej uczucie opuszczenia i dezorientacji. Jaki rodzaj wyższego celu mógłby w najmniejszej mierze usprawiedliwić to, co ją czekało? Jak mogło to służyć dobru? Mimo że próbowała powstrzymać się od gniewu na Boga, czuła się zagniewana, zraniona, zdradzona. Była dobrą kobietą, zapewne nie doskonałą, ale uczciwą, ciężko pracującą, uczynną, równie dobrą jak większość ludzi, a pewnie lepszą od wielu, którzy nadal chodzili zdrowi. Jaki powód miał Bóg, by jej to uczynić? A na dodatek czuła się winna za ten swój gniew na Boga. Była samotna w swym strachu i cierpieniu. jeśli Bóg zesłał na nią tę chorobę, jeśli - z jakiegoś powodu - chciał, żeby cierpiała, jakże mogła Go prosić teraz o pomoc i ratunek?
Tu też możemy znaleźć wymienione wcześniej etapy - gniew oraz poszukiwanie znaczenia. I znajdujemy także nietrafione pobożne pocieszenia czy wyjaśnienia.
Dalej, pod koniec rozdziału autor tak pisze:
Wszystkie sposoby reagowania na tragedie, które rozważaliśmy dotąd, mają jedną cechę wspólną. Wszystkie zakładają, że Bóg jest przyczyną naszych cierpień i starają się dociec, dlaczego Bóg chce, żebyśmy cierpieli. Czy jest to dla naszego dobra, czy jest to kara, czy też może Bogu jest obojętne, co się z nami dzieje? Wiele odpowiedzi wykazywało wrażliwość i inteligencję, ale żadna nie była zadowalająca. Niektóre zmuszały nas do winienia samych siebie, żeby nie naruszać reputacji Boga. Inne żądały od nas zaprzeczenia rzeczywistości i zanegowania naszych prawdziwych uczuć. Pozostawiały nas z nienawiścią do Boga za zesłanie na nas nieszczęść, na które nie zasłużyliśmy.
Ale może istnieje inne wytłumaczenie. Może to nie Bóg powoduje cierpienia. Może jest inna przyczyna cierpień niż wola Boga. Psalmista pisze: "Wznoszę swe oczy ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc? Pomoc mi przyjdzie od Pana, co stworzył niebo i ziemię" (Ps 121,12). Nie mówi on "mój ból przyjdzie od Pana" czy "moja tragedia przyjdzie od Pana". Powiada: "Pomoc mi przyjdzie od Pana".
Może Bóg nie jest przyczyną zła, które na nas spada? Może to nie Bóg decyduje, w której rodzinie ma się urodzić kalekie dziecko, i nie on wybiera Rona, żeby go sparaliżować kulą, ani Helenę, by powaliła ją degenerująca choroba, ale raczej stoi gotowy do pomocy w znoszeniu naszych nieszczęść, jeśli tylko potrafimy wyzwolić się z uczuć winy i gniewu, które oddzielają nas od Boga? Czy jest możliwe, że pytanie: "Jak Bóg mógł mi to uczynić?" nie jest właściwym pytaniem?