moje wędrowanie...
zapalona świeca...
dodane 2013-06-12 16:13
Moja Mama ze względów zdrowotnych, a raczej chorobowych, leży od jakiegoś czasu w szpitalu. Trzeba zrobić wiele badań. Nie znamy jeszcze ich wyników. Mogą być różne, liczymy się z tym.
Zazwyczaj, gdy pojawia się jakieś cierpienie, poważna choroba, trudność, niepowodzenie, moją Mamę trzeba pocieszać i podtrzymywać na duchu. Szybko popada w dołek, poczucie nieszczęścia. Dalekie to od użalania, a jednak pierwsza reakcja to jakiś rodzaj niezgody, choć przecież wychodziła z niejednej opresji zwycięsko. Wówczas, pewna, bez cienia wątpliwości powtarza, że to dar od Boga, wyproszony w modlitwie. Potrzebuje, jak każdy, czasu, by oswoić się z cierpieniem. Potem dzielnie go znosi i w pewien sposób akceptuje.
Tym razem z powodu mojej nieobecności, a teraz choroby, nie mogę jej towarzyszyć. Rozmawiamy jednak kilka razy dziennie. Każde badanie (a są one bolesne i nieprzyjemne) spokojnie znosi. Jest z nią moja siostra. Może już jutro będę mogła i ja być razem z nią.
Dlaczego o Niej piszę? Bo w jednej z rozmów, przed kolejnym badaniem, którego się bała, bardzo mnie zaskoczyła. Powiedziała, że myśli o tych, co o wiele więcej cierpią, że przecież i Pan Jezus tak bardzo cierpiał. Uradowały mnie te słowa, bo były inne niż do tej pory słyszałam z jej ust. Pełne ufności. Choć nie znamy jeszcze wyników i diagnozy.
Zawsze moja Mama zapala świeczkę, gdy jadę gdzieś samochodem, podróżuję, załatwiam ważną sprawę, czy też wnukowie zdają egzaminy i w wielu innych intencjach. Tym razem ja zapaliłam za nią. Oczywiście, samo światło świecy niczego nie załatwi, ale za każdym razem, gdy na nie spojrzę, przypomina się sprawa, w jakiej się pali. Mogę w ten sposób za każdym takim spojrzeniem wołać do Boga, by spojrzał na nas litościwie i z miłością, by dał nam wszystkim siłę do przyjęcia Jego woli, realizowania jej zgodnie z Jego zamysłem.