moje wędrowanie...
szczęśliwy czas...
dodane 2013-05-15 09:07
Wszystko jest łaską...
To był szalony tydzień. Cudowny wyjazd do Leśniowa z rodzinami dzieci Wczesnokomunijnych. Pielgrzymka samochodowa, choć nie mieliśmy opiekuna duchowego, bo w parafii akurat było sporo zajęć, na dodatek wypadł na ten dzień pogrzeb jednego ze współbraci. Zatem zakończyliśmy nasz biały tydzień Mszą w parafii, posprzątaliśmy kościół (zdjęliśmy dekoracje) i ruszyliśmy w deszczu, pełni obaw, co nam z tego wyjdzie.
Do Leśniowa jechałam z jedną rodzinką, wracać miałam z inną. Byłam spokojna, miałam wewnętrzną ufność prawie na granicy pewności, że na miejscu nie będzie lało. I rzeczywiście, gdy wyszliśmy z samochodów po deszczu nie było ani śladu. Trafiliśmy na koniec jednej Mszy, a przed rozpoczęciem następnej. Tak, że mieliśmy chwilkę, by przed Panią Leśniowską zawierzyć dzieciaki i ich rodziny. Czuło się że to Pan Bóg oragnizuje nam ten czas...
Potem jeszcze chwilka spędzona w pobliskim parku. Dzieci, zakup pamiątek zakończyły na maleńkim fluorescencyjnym aniołku, każdy kupił sobie aniołka w innym kolorze. Przez większość czasu dzieciaki były zajęte wspólną zabawą z nimi.
Po zaczerpnięciu wody z cudownego źródła pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka, by zwiedzić ruiny zamku i zakończyć na przepięknym placu zabaw. Gdy dojechaliśmy na miejsce, znów zaczęło lać. To był znak, że trzeba zjeść jakiś obiad, po którym zresztą deszcz ustał, a my mogliśmy do końca zrealizować nasz plan.
Po zwiedzeniu ruin, zachwycie nad sowami, które sobie tam spały, a zarazem bacznie obserwowały, co się dzieje wokół (jak one to robią?), wejściu na wieżę, gdzie można było jedną z nich obfotografować z bliska, a ona na to pozwoliła, poszliśmy na "zjeżdżalnię", której mała Hania oczekiwała w ruinach zamku. Biegła do nich pierwsza, gdy przekroczyła bramę, powróciła do nas rozczarowana, że nie znalzała tam zjeżdżalni, którą mama jej obiecała. Szybko jednak dała się przekonać, że to nie miejsce na budowanie zjeżdżalni ;)
Czas na placu zabaw, na którym nie było nikogo oprócz nas, dzieci wykorzystały na maxa, rodzice zresztą też. Zawęziła się jeszcze bardziej znajomość, a ja nie mająca własnej rodzinki, dzieci, poczułam się między nimi bardzo dobrze. Wystarczyło mi słuchać, o czym mówią, patrzeć na radość dzieciaków i normalne rodzinne więzi. To naprawdę było cudowne… wróciłam z taką wewnętrzną radością i optymizmem.
Po powrocie zaczęłam gorące przygotowania do moich urodzin (bardzo okrągłych w tym roku!). Tak się składa, że trafiają w święto, a więc (oprócz niedzieli) zawsze na Mszy (w mojej parafii katecheci mają taką Mszę "z urzędu") mam tę samą Ewangelię – piękną, o miłości i dawaniu życia w jej imię. Uczę się takiej miłości do końca każdego dnia, niestety z różnym, najczęściej marnym, skutkiem ;)
Od rodziców dostałam kosz róż tyle, ile mam lat, a ponieważ jest już ich trochę, prezentuje się doskonale. Radość odwiedzin, wspólnych rozmów i życzliwej atmosfery sprawiła, że cały ten czas starałam się (i nadal staram się) trwać w postawie wdzięczności wobec wszystkich, którzy okazali mi w tym czasie wiele serca, a przede wszystkim wobec Boga, który jest tak hojny … Wiem, że nie zawsze tak musi być. Hojność Boga może też przejawić się w chorobie, cierpieniu, samotności, opuszczeniu. Bowiem wszystko jest łaską… to moje życiowe motto, o którym czasem zapominam...