ON i ja...
niewidoczne owoce?
dodane 2010-11-03 16:41
Od początku września przygotowuję czwórkę uczniów do Konkursu Biblijnego. Udział zawsze jest dobrowolny i biorą w nim udział ochotnicy.
No cóż, od tygodnia już wiem, że dwójka z nich waśnie w terminie konkursu wyjeżdża w ramach programu Comenius do Berlina. A tak w ogóle wytypowana przez nauczycieli języka angielskiego została cała czwórka, ale dwoje z nich wolało wyjazd na wiosnę do Włoch.
Po zwróceniu uwagi organizatorowi wyjazdu, usłyszałam krótkie skwitowanie „no trudno”. Znów zostało mi przypomniane, że angielski ważniejszy od jakiejś tam religii i gdzie moje miejsce w szeregu.
Smutne, bo dzieciaki włożyły już sporo trudu, by poznać zadany materiał. I choć mi przykro, myślę, że to kolejna okazja, by umierać sobie. Powstrzymam się od komentowania i skargi. Zwłaszcza, że dzieciaki też zostały postawione w trudnej sytuacji, były skłonne zrezygnować z wyjazdu. Nie mogłam na to się zgodzić. I nie mam do nich o to żalu, że jadą.
Poza tym mogło być jeszcze gorzej. Mogła wyjechać cała czwórka. Dla mnie to była dodatkowa godzina tygodniowo, dla nich pewno nieco więcej. Może coś z lektury Pisma św. w nich zostanie i jednak ten wysiłek przyniesie jakieś owoce, choć dla nikogo z nas niewidoczne?