Popielec za nami… Post czas zacząć!
dodane 2011-03-11 17:28
Komentarz na początek wielkiego postu:
Jl 2,12-18 Ps 51 2 Kor 5,20-6,3 Mt 6,1-6.16-18
Kiedy patrzymy na wypełnione po brzegi kościoły w środę popielcową, warto zastanowić się nad tym fenomenem ludzkiej natury, która choćby podświadomie pragnie nawrócenia własnego serca. Wszak ani to uroczystość obowiązkowa, ani radosna. A jednak czujemy, że w tym dniu nie powinno nas zabraknąć we wspólnocie Kościoła.
Może się jednak zdarzyć, że tak jak ten dzień Środy Popielcowej, dość gwałtownie przełamał czas karnawału, tak też i my będziemy się starali równie skutecznie przełamać ów czas skruchy. Wszak wydaje się, że: „przed nami jeszcze 40 dni postu”. „Jeszcze nawrócić się zdążymy”. Ponadto bez trudu znajdziemy własne wytłumaczenie: chrześcijaństwo nie jest przecież religią jakiegoś smutku, tylko radości. Wszak sam Chrystus, w Ewangelii czytanej w Środę Popielcową, przypomina nam, abyśmy nie byli smutni i posępni, a w czasie postu „namaścili głowę olejkiem i umyli twarz”. (Mt.6)
Subiektywna siła powyższego argumentu nie ustaje nawet, jeśli zdrowy rozsądek podpowiada nam, że Chrystus nie odwodzi nas ani od postu, ani od jałmużny, a już tym bardziej od modlitwy. Ewangelista zakłada nawet, iż te praktyki są czymś całkowicie naturalnym. Problem natomiast dotyczy, jedynie formy ich przeżywania.
Prawdą jest, iż chrześcijaństwo nie jest religią smutku, a radości. W jego centrum nie stoi smutek grzechu a radość odkupienia. Warto się jednak zastanowić, na czym ta chrześcijańska radość polega, oraz w jaki sposób powinniśmy przeżywać nasze praktyki wielkopostnej pokuty.
W celu odkrycia głębi czterdziestodniowego postu, warto odnieść do tego czasu słowa św. Pawła: „oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia” (2Kor 5). Jest to czas, do którego tęsknimy. Czas „błogosławiony”, czyli szczęśliwy. Jakże jednak odczuć szczęście, w chwili czynienia pokuty i odkrywania bólu własnego grzechu? Jak być szczęśliwym w czasie wyrzeczenia? Chrześcijaństwo przecież nie jest religią smutku tylko radości.
Jest chyba jednak smutek, który prowadzi do przekleństwa i smutek, który prowadzi do błogosławieństwa. Jest ból, który popycha nas w otchłań rozpaczy i ból, który otwiera bramy nadziei. Wcale nie jest łatwo odróżnić jeden od drugiego. Ja natomiast daleki jestem od próby jakiejkolwiek gloryfikacji cierpienia.
„Rozdzierajcie wasze serca nie szaty” (Jl 2). Rozdarcie serca pod wpływem dostrzeżenia własnego grzechu, również zakłada w sobie cierpienie. Nie możemy rozedrzeć, własnego serca bez bólu. Być może to strach przed tym cierpieniem sprawia, że niechętnie stajemy w prawdzie naszego grzechu. Wolelibyśmy ukryć naszą nieprawość bardzo głęboko. Tak by nie rozdzierać ran zabliźnionych. Zapomnieć. Wyprzeć. Przecież teraz już chcemy dobrze żyć i unikać grzechu. Po co zatem sięgać do czasu minionego? Może wystarczyłoby tylko symbolicznie rozedrzeć nasze szaty i posypać głowę popiołem?
Grzech nie jest jednak czymś, co dałoby się zasypać popiołem. Grzech wyparty, zlekceważony wciąż powraca. On nie przestaje działać i wciąż ma wpływ na nasze życie. Grzech nie jest również naszą sprawą prywatną. Wszystko, co złego przytrafia się światu jest częściowo z naszego powodu.[1] Zatem paradoksalnie my jesteśmy współwinni temu, za co oskarżamy innych, a nawet samego Boga. Jeśli Merton Łączy swój grzech z tragedią hitleryzmu, to czy nasz grzech nie powinniśmy ująć w kontekście wydarzeń dzisiejszego świata? Czy nie jesteśmy winni patologiom obecnym w naszym sąsiedztwie, niesprawiedliwości społecznej, bardziej lub mniej spektakularnym zbrodniom? Czy nie nosimy współwiny za sytuacje w Libii? A może nasz grzech jest również zaplątany w katastrofę trzęsienia ziemi w Japonii? Oczywiście łatwo możemy stwierdzić, że jest w takim twierdzeniu jakaś przesada. Przecież brakuje widocznego związku pomiędzy nami, a przyrodą w Japonii. My jesteśmy od tych wszystkich wydarzeń daleko. Nie zawsze możemy przecież cokolwiek zrobić.
Tylko, że ścisłego związku również ciężko było się dopatrzeć pomiędzy rozpustnym życiem Mertona, a tragedią holokaustu. On jednak widział głębiej i dalej. Wiedział, że „nikt nie jest samotną wyspą”.
Trzeba nam się obudzić z letargu błogiego spokoju i pozorów czystego sumienia. Może właśnie przez te 40 dni Wielkiego Postu, powinniśmy prosić Boga o łaskę poznania grzechu. Po to, aby rozedrzeć nasze serca, by zaprosić do naszego grzechu Chrystusa. Tylko On może uzdrowić, nasz grzech. Zaleczyć rany i powstrzymać „tsunami” naszej nieprawości. Wówczas będzie to czas uleczenia i błogosławieństwa. Zresztą błogosławieństwo nie tylko dla nas, bo przecież „nikt nie jest samotną wyspą.
Uważajmy, by nie zatrzymać się na rozdarciu szat i posypaniu głowy popiołem. Chociaż może to być ważny gest rozpoczęcia pielgrzymiej drogi pokuty, to nie może on stać się pustym rytuałem, po którym bardziej lub mniej zadowoleni z siebie przejdziemy do porządku dziennego. Albo, co gorsza tak go zabsolutyzujemy, że bliżej nam będzie do faryzejskiej obłudy, niż ewangelicznego nawrócenia. Wówczas chętnie rzucimy oskarżenia na innych i rozedrzemy cudze serca, nie zważając na niczyi ból. Tylko, że ów ból kolejnych oskarżeń nie jest tym oczyszczającym, a jedynie jeszcze bardziej nakręcającym spiralę zła.
„Teraz jest czas upragniony”. On się nie skończył, a dopiero zaczął „Popielcem”. Jeszcze trochę czasu przed nami. Nie zmarnujmy go. Prośmy o poznanie grzechu, choć jest to domena mistyków, pokroju Mertona. Ale czy i my nie zostaliśmy przeznaczeni do świętości? Do szczęścia i radości ewangelicznego pokoju. Radości, którą może nam dać jedynie uzdrawiająca moc Bożego Miłosierdzia.
niezalogowanych zapraszam do dyskusji i konmentarzy na facebooku:www.facebook.com/arkadiusz.lechowski
[1] Prawdę tę odkrywa również Tomasz Merton w swojej biograficznej powieści „Mój spór z gestapo”. Pisząc o tym w kontekście grzechu własnego i tragedii II Wojny Światowej. Por.: T. Merton, Mój spór z gestapo. Dziennik makaroniczny, Poznań 1995r., s.: 25-26.