Kryzys powołań dotyka zwłaszcza zakonów?
dodane 2009-01-30 12:42
To rozmowa sprzed kilku lat. Wtedy jeszcze nawet nie diakon (dziś już ksiądz) mówił: prawdziwy zakon to kontemplacyjny, tylko taki ma naprawdę sens. Odpowiedziałam, że jeślibym w ogóle myślała o zakonie, to bliżej mi już do tego, który założyła Matka Teresa. Ale jest w tych słowach bardzo poważne pytanie: czy dziś ludzie rozumieją sens istnienia zakonów czynnych?
Co robią siostry? Są nauczycielkami, pielęgniarkami, opiekunkami, prowadzą przedszkola, domy samotnej matki, ośrodki dla uzależnionych i upośledzonych, działają w mediach... Czasem można spotkać siostrę na uniwersytecie. Fajnie, ale to wszystko przecież jest dostępne dla kobiet świeckich, mężatek. Być może nawet ta dostępność jest większa. Jeśli ktoś chce pracować w którymś z tych zawodów, choćby i dla Boga, nie musi wybierać zakonu, którego często zwyczajnie nie zna. Nawet w tej chwili, gdy piszę te słowa, zastanawiam się ile charyzmatów pominęłam, bo o nich nie wiem?
Zakon kontemplacyjny jest czymś "nie z tego świata". Niezrozumiałym w świetle dzisiejszej kultury, a przez to właśnie możliwym do pojęcia. "Jeśli Bóg jest, to ja idę do zakonu" - powiedziała pewna ateistka jako młoda dziewczyna. Umarła jako staruszka w zakonie kontemplacyjnym.
Zastanawiam się, ile powołań pojawiło się wokół mnie w ostatnich latach. Tych zrealizowanych dwa: jedna - apostolinka, obecnie we Włoszech - pisze, że coraz bardziej się upewnia, że jest tam, gdzie powinna. W głowie mi brzmią jej słowa sprzed lat: tylko w tym zakonie byłam w stanie się zmieścić taka, jaka jestem. Druga - we Wspólnotach Jerozolimskich - po prostu "przerabia rozdział radość" :-)
Więc może to kolejne pytanie: na ile współcześni ludzie mieszczą się w regułach zakonnych lub sposobie życia, jaki się proponuje (to nie zawsze jest to samo)?
- Twórzmy wokół powołanych do życia konsekrowanego klimat modlitwy, zaufania i wdzięczności – zachęcał w czasie spotkania bp Kazimierz Gurda. Modlitwy - tak. Ale dalszy ciąg budzi we mnie sprzeciw. Właściwie dlaczego mam wzbudzać w sobie szczególne zaufanie wobec osób konsekrowanych? Na jakiej podstawie? Życie udowadnia co krok, że zaufanie to można mieć do Boga i konkretnego człowieka, ale nie do jakiegokolwiek stanu.
Wdzięczność... Cóż, o to łatwiej. Wdzięczność za pracę wykonywaną w końcu także w moim imieniu, często tę najbardziej niewdzięczną. Wdzięczność za modlitwę... Tak, jeśli mi się tej wdzięczności nie będzie utrudniać stwierdzeniami typu: "Zobaczcie, jak one się za was poświęcają! (nawet w sylwestra się nie bawią, tylko modlą leżąc krzyżem)".
Nie wierzę, że siostry podchodzą do sprawy w duchu domagania się wdzięczności za ich ciężką krwawicę modlitewną i fakt wyrzeczenia się zabaw. Wiem, że ofiarowanie w czyjejś intencji modlitwy, postu, trudu - z miłości do Boga i człowieka - przynosi z sobą radość. Radość z tego, że można kochać. Wierzę, że siostry tę radość przeżywają i wdzięczności ani nie potrzebują, ani nie oczekują.
Wdzięczność jest potrzebna nie im, ale nam - byśmy mogli dostrzec, jak bardzo zostaliśmy obdarowani. Jak wielu ludzi nas codziennie otacza swoją życzliwością, nawet jeśli o tym nie wiemy.
Nie wydaje mi się, by prestiż społeczny (zaufanie i wdzięczność) był do odbudowania w taki sposób. Trzeba najpierw nauczyć ludzi, że wdzięczność im niczym nie zagraża, że nie stanowi zobowiązania nie do spłacenia i dania komuś do ręki narzędzia, by mógł mnie szantażować. Dopiero wtedy można na wdzięczności budować.
I warto się nauczyć, że zaufanie do jakiegokolwiek stanu czy zawodu to przeszłość. Dziś zaufanie trzeba budować, a nie się go domagać. Żądanie: "zaufaj mi" lub - co gorsza - pytanie-pretensja: "Nie ufasz mi??" wyłącznie je podważa. Nie ufam. Tym bardziej, gdy słyszę takie pytania.
Kilka pytań, mało odpowiedzi. Ale myślę, że czasem warto zadawać pytania...