Gdyby mnie znali...
dodane 2008-01-11 13:57
Chciałabym mieć pewność, że przyjmą mnie taką, jaką jestem. Więc - czy ja potrafię przyjąć człowieka takim, jaki jest?
Kogoś znałam i ceniłam. I nagle widzę jego/jej drugą stronę. Irytującą, zaplątaną na własne życzenie, czasem agresywną... Czy starczy mi cierpliwości, a właściwie miłości, by to przekroczyć? I może ważniejsze pytanie: Czy to co zobaczyłam przekreśla tamtą pozytywną ocenę? Czy przekreśli człowieka w moich oczach, przekreśli także dobro?
"Nie jestem jego/jej terapeutą, nie chcę być terapeutą, nie jestem w stanie...!!" - kłóciłam się niedawno z Bogiem i samą sobą. Nie jestem i pewnie być nie mogę, to prawda. A jednak jakoś w tle tego zdania brzmią mi słowa "Czyż jestem stróżem brata mego?" Granica między "byciem terapeutą" a byciem blisko, byciem siostrą/bratem jest cienka jak pajęczyna.
Nikogo nie naprawię, pomóc można tylko temu, kto chce sam sobie pomóc. Ale chrześcijanin nie uznaje bożka o nazwie skuteczność i ceni również działania nieskuteczne, jeśli są dobre. To słowa ojca Salija, przeczytane niedawno...