Szukać Boga
dodane 2015-01-28 06:11
Zdarzyło mi się to naprawdę
SPRAWDZIĆ BOGA
Istnienie czy nieistnienie Boga nigdy nie stanowiło dla mnie problemem, nad którym warto by się zastanawiać. Nie dostrzegałem Go we własnym życiu, nie oczekiwałem zresztą takiego gościa, radząc sobie w miarę dobrze samemu, toteż było mi obojętne czy poza mną: w gwiazdach, w katedrach, w żywotach świętych jest On obecny, czy nie.
Nadszedł jednak dzień, w którym przestałem sobie radzić i to całkowicie. Boże, ratuj! Jego być albo nie być tuż przy moim boku stało się dla mnie kwestią życia i śmierci. Ale jest to możliwe - zapytywałem się - żeby Król nieba i ziemi, wzywany, zstępował osobiście do izdebki każdego swego najmniejszego podwładnego? Wydawał mi się On raczej kimś w rodzaju gigantycznego papieża, który może i kocha wszystkich ludzi, ale tak ogólnie, nadprzyrodzona więź natomiast z każdą duszą utrzymywana jest przy pomocy niebiańskiego komputera, obsługiwanego pewnie przez Ducha Świętego, który rejestruje dobre jak i złe czyny człowieka, może też rozdziela jakieś tam łaski, znane mi z lekcji religii, choć nie bardzo wiedziałem, czym to się je.
Nie, Jezu - powiedziałem - nie uwierzę, że Ty jesteś realnie przy mnie, chyba, że dasz mi się dotknąć, tak jak pozwoliłeś Tomaszowi.
A może istnieje sposób, abym mógł doświadczalnie sprawdzić Jego obecność? Zacząłem wertować Biblię: Sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim - mówi Jezus, a potem dodaje, że nikt nie opuszcza swych dóbr z powodu Jego, żeby nie otrzymał stokroć więcej dóbr w tym czasie, a życia wiecznego w czasie przyszłym.
Hm... Życie wieczne na razie mnie nie interesuje — deliberowałem — ale to stokroć więcej dóbr w tym czasie... Ciekawe. Jeżeli wierzyć Ewangelii, to można by z Bogiem prowadzić wcale niezłe interesy. A przede wszystkim, jeżeli wszedłbym w ten ewangeliczny eksperyment i faktycznie wzbogacił się stokrotnie( zgoda na dziesięciokrotnie – potrafię być wspaniałomyślny), byłby to oczywisty dowód, że Bóg jest, że wchodzi konkretnie w moje życie.
Dobrze, ale...Sprzedaj wszystko, co masz. Sprzedać nie w sensie duchowym, jak to nieraz słyszałem w pięknych kazaniach, ale całkowicie materialnie, tak jakoś... brzydko. Pozbyć się dosłownie moich ukochanych książek, roweru, maszyny do pisania... wszystkiego. To przerażające. To grabież! Bo przecież, gdyby nawet sfrunęły mi z nieba pieniądze, to przecież nie odkupię tych tak niezbędnych mi rzeczy w pustych, polskich sklepach realnego socjalizmu.
Sprzedać wszystko i co dalej? Pójść za Nim? A jeżeli On nie istnieje?
Poprzednio nie stawiałem takiego pytania. Byłem jak zbuntowane dziecko, które wyrwawszy się spod rodzicielskiej opieki, zagłębia się samotnie i zuchwale w zarośla, wie jednak, że w razie niebezpieczeństwa ojciec natychmiast przybiegnie z pomocą.
Teraz, po raz pierwszy w życiu przebiła się do mojej świadomości, niczym porażająca błyskawica, myśl, że faktycznie Boga może nie być, że Marks, Nietsche mogli mieć rację. Klops! Sprzedam wszystko i pozostanę nie tylko żałosną sierotą na tym świecie, ale również pójdzie w rozsypkę mizerna, bo mizerna, jakaś tam jednak wiara w inny, lepszy świat.
•
Około roku zmagałem się z moim Sprzedaj wszystko, podchodziłem do skraju przepaści i cofałem się zlany zimnym potem. Eksperyment czysto fizyczny, jaki początkowo zamierzałem przeprowadzić, poddając laboratoryjnemu badaniu twierdzenie Jezusa, przeobraził się w doświadczenie duchowe, gdzie ja stałem się obiektem poddanym działaniu Siły. Sprzedaj wszystko - nie mogłem już wyzwolić się spod tego rozkazu. Te dwa wyrazy nie były znakami językowymi przekazującymi mi treść ewangeliczną, one były Słowem, to On sam wchodził w moje życie.
Pytanie o istnienie Boga przestało być pytaniem, bo oto Chrystus we własnej osobie stał przede mną jak przed bogatym młodzieńcem z Ewangelii i mówił: Sprzedaj wszystko i pójdź za Mną. Przeczuwałem, że ta chwila już się nigdy nie powtórzy, że gdy z niej nie skorzystam teraz, z mocy, która jest mi przydzielona do popełnienia tego ewangelicznego szaleństwa, to On odejdzie, a ja pozostanę smutny z moimi rupieciami, na zawsze. Koniec „obcałowywania” się z Bogiem po kątach Kościoła, jestem wezwany do ołtarza.
Zamknąłem oczy i skoczyłem z materialnego świata w duchową otchłań: wystawiłem na sprzedaż wszystkie moje skarby, a uzyskane pieniądze wrzuciłem do skrzynki z napisem - Dla biednych (bynajmniej nie z miłości do nich).
Strach wypełniający moje serce został wyparty przez pokój, prawdziwie Boży pokój. Odczułem wręcz namacalną obecność Jezusa, dłoń w dłoni, głowa na piersi. Dotknąłem Chrystusa czy raczej On mnie objął.
Niezbędne mi rzeczy, prędko, dziwnym trafem odzyskałem, ale... tylko jednokrotnie — nie zapominałem długu nieba. Czy pamiętasz, Panie? Nikt nie opuszcza swych dóbr z powodu Mnie, ażeby nie otrzymał stokroć więcej dóbr w tym czasie... - powtarzałem każdego dnia w modlitwie, nie siląc się nawet na wspaniałomyślność. Czekałem wiele lat, wreszcie znużony zaprzestałem ustawicznego wypominania, tłumacząc sobie, że Bóg oddał mi wszystko stokrotnie, ale w formie daru duchowego, gdyż tak jest lepiej dla mej duszy. Wielki ma zawsze rację.
Latem 90 roku ruszyłem na rowerze do Francji zdobywać nowy, nieznany dla mnie świat. W duszy miałem pełno entuzjazmu, a w kieszeni 50 dolarów. Lecz nie pogrubienie portfelu było celem mojej wyprawy. Wręcz przeciwnie. Chciałem w tym bogatym kraju, gdzie pieniądz rządzi wszystkim, nie składać hołdu mamonie, jak to czyniła większość mych rodaków, uganiając się za zarobkiem po piwnicach i winnicach. Zamierzałem żyć inaczej, w wolności, pracować dla jakiejś pięknej idei za talerz zupy, szklankę wina i dach nad głową, a jedyna rzecz, z jaką pragnąłem wrócić do kraju, była dobra znajomość języka francuskiego.
Marzyłem, aby zobaczyć Paryż, ale bałem się tej wielkiej metropolii, bałem się w ogóle kapitalistycznego świata, dokąd udawałem się po raz pierwszy w życiu, tej dżungli, gdzie według komunistycznej propagandy, którą byłem karmiony przez lata, słabi, bez korzeni zapuszczonych w banku, mrą na ulicach, ulicach zresztą niebezpiecznych dla każdego, rojących się od uzbrojonych bandytów, jak to widziałem na amerykańskich filmach.
Paryż, Lyon, Bordeaux, wszystkie te nazwy miały dla mnie wydźwięk złowrogi, jedynie Lourdes brzmiało w mym sercu przyjaźnie, wzbudzając zaufanie. A więc najpierw do Matki - postanowiłem - a potem zobaczymy
`
*
Uff. Przepedałowałem Austrię, północne Włochy i we wrześniu znalazłem się w Alpach francuskich. Padało. Do Pirenejów, do cudownej Groty, wydawało mi się zbyt daleko, abym potrafił, wyczerpany, bez środków do życia, dotrzeć. Co począć? Spostrzegłem na mapie, że znajduję się niedaleko sanktuarium maryjnego La Salette, filii Lourdes. Maryjo - powiedziałem - jadę do Ciebie i ufam, że zaopiekujesz się mną w tym kraju.
Byłem w połowie stromej góry, na którego wierzchołku widoczne już były zarysy klasztoru, gdy zatrzymał się obok mnie samochód. Kierowca widząc, jak pcham z wysiłkiem obładowany bagażami rower, zlitował się i zaoferował mi podwiezienie na szczyt.
Okazał się on nie tylko kierowcą furgonetki, ale i prezydentem organizacji humanitarnej SOS l`Homme z Paryża. W trakcie rozmowy zaproponował mi przyjazd do stolicy i pracę na rzecz biednych całego świata w zamian za utrzymanie. O Maryjo!
Tak oto, w pierwszy dzień, gdy znalazłem się w Paryżu, otrzymałem własne mieszkanie i zawód św. Mikołaja: przygotowywałem paczki z darami dla mieszkańców Haiti, Madagaskaru i innych krajów.
*
Cały rok spędziłem nad Sekwaną i z własnej inicjatywy zorganizowałem także cztery kontenery darów, każdy po 25 ton, dla mojego miasta Gdańska. Czegóż tam nie było? Lekarstwa, żywność, ubrania, książki francuskie, rowery... Obdarzyłem szpitale, domy dziecka, rodziny, szkoły, biblioteki. I to ja sam decydowałem: dać tu, dać tam, czy zatrzymać sobie. Byłem jak właściciel tych stu ton dóbr. I wtedy dotarło do mej świadomości: każdy kilogram mych bogactw, które niegdyś oddałem w imię Ewangelii, Bóg zwraca mi w tonie, tysiąckrotnie. Bóg zaprawdę JEST. Emanuel.