Karta Rowerowa
dodane 2016-05-29 01:13
Witajcie w sferze zaawansowanej paranoi
Proponuję, aby wybrać statystycznie sensowne próbki kierowców, tak gdzieś po 10 000 egzemplarzy. Jedni - będą jeździć bez kursu i prawa jazdy, itp a drudzy po kursie i egzaminie. I po 2 latach ocenimy, która lepiej jeździ. Oczywiście się tego zrobić nie da, bo nie upilnujesz pompowania wyników, dodatkowych treningów itp.
Zdefiniujmy zasadniczy problem: żeby zdać egzamin na prawo jazdy trzeba być wg. obowiązujące filozofii doświadczonym kierowcą. A nie można zdobyć np. 5 letniego doświadczenia na kursie. To tak, jakby maturę kazali zdawać pierwszakom = jak zda to może się uczyć dalej. Jak sobie naród daje radę z tą paranoją?
Blogerka Mona uprzejmie donosi, że kilkaset tysięcy ludzi jeździ bez prawa jazdy (http://mona11.salon24.pl/704127,egzamin-na-prawo-jazdy). Nie do końca jednak wiadomo, czy tu chodzi o osoby którym prawo jazdy zabrali, czy o ludzi, którzy se dali siana ze zdawaniem na prawko. Zakładam, że chodzi o osoby jeżdżące bez kursu i egzaminu i uprzejmie proszę nie trollować mi tu opowieściami o wyczynach osobników, które straciły prawko w wyniku punktów czy tam sądowego zakazu.
Drugim sposobem radzenia sobie jest danie w łapę. I trudno się tu MORDom czy innym WORDom dziwić, że biorą, bo przecież nie można ludzi pozostawić samym sobie z niezdawalnym egzaminem. Tak dla społeczeństwa się poświęcają.
Kto ma auto w rodzinie jeździ po polach i lasach instruowany przez rodziców czy kogoś z rodziny. Ćwiczy manewry po parkingach. Jest to skuteczne ale i ryzykowne trochę, jak złapią. Koszt godziny z instruktorem a koszt takiego doszkalania to niebo a ziemia dlatego nie jest to dziwne. W skali np. 100 godzin różnica będzie jaka?
Owa blogerka Mona wspomina o systemie amerykańskim: rodzice uczą dzieci w normalnym ruchu a potem te dzieci zdają egzamin. Ponoć w Anglii też tak jest, że masz takie plansze na magnesach z literą L i na czas edukacji przyczepiasz do auta. Podstawa filozoficzna jest prosta: nikt nie chce zabić siebie i dziecka. W Anglii można zdawać egzamin w specjalnych miasteczkach ruchu drogowego też. I co?
Kurs na prawo jazdy nie uczy jeżdżenia, uczy jedynie umiejętności zdania egzaminu. Dlatego tez poziom kierowców w Polsce jest słaby, bo nikt ich nie uczył jeździć a ponieważ zdali egzamin to znaczy, że umieją.
Kto pamięta obozy wakacyjne z kursem na prawo jazdy jeszcze za starych województw? W mniejszych województwach łatwiej było zdać i dlatego opłacało się opłacić taki obóz i zdawać w mniejszym mieście. Zauważcie, ze nie byli w stanie zagwarantować jednakowego poziomu trudności dla wszystkich: ci z mniejszych ośrodków mieli łatwiej. I zamiast poprzeć próby wyrównania tego zadławili tą cenną inicjatywę.
Jedynym środkiem na poprawę sytuacji jest wywalenie wszelakich expertów i funkcyjnych, bo widać po sytuacji na drogach, że się nie znają na swojej robocie. I dopóki nie odessiemy ich od koryta sytuacja nie poprawi się. Kierują się oni bowiem interesem szkół jazdy raz, a dwa paranoiczną filozofią.
II Zastaw się a pokaż się
Rozpocznijmy od przemian i 1989 roku. Z jednej strony w latach 90-tych był pęd na pokazanie się sztruclem spawanym z trzech, ale dużym i w ogóle. Czworośladem puszczającym olej i benzynę. Wehikułem po 8 wypadkach łącznie. Tak było.
Z drugiej strony ówczesnym reżimom nie mieściło się w głowie wprowadzenie sprawdzonych rozwiązań zachodnich, jak jeżdżenie na dowód itp. Kartę rowerową znieśli niedawno, motorowerem na dowód można jeździć ale trzeba być już dziadkiem, bo nowi muszą zdawać. Dobrze, że zamiast karty motorowerowej wprowadzili prawo jazdy kategorii AM, bo jak masz prawo jazdy i jedziesz pojazdem, na który nie masz uprawnień to kara jest łagodniejsza. Czyli teoretycznie jak ktoś ma uprawnienia na motorower a jedzie osobówką to powinien teraz być łagodniej traktowany. Ale czy tak jest?
Co bardziej cywilizowane kraje wprowadziły możliwość jeżdżenia na dowód niewielkimi autkami. U nas jakby wprowadzili taką możliwość w 1989 roku od razu to segment takich budżetowych pojazdów mógłby się rozwinąć. Wcześniej w demoludach był zaś traktowany po macoszemu z jakiś przyczyn ideologicznych. Naprawdę są nieliczne jednostki u nas dokonujące rachunku ekonomicznego i inwestujące w taki pojazd. Zwraca się dość szybko, ale tu problemem jest serwis i dostępność części. No i cena: ludzie wolą kupić za 4000 jakiegoś rzęcha ale dużego niż takie autko za więcej. Autko się nie sprawdzi jako jedyny samochód w rodzinie. Ale do pracy można nim dojeżdżać, po mieście daje radę. Tylko limit prędkości powinni podnieść do 50 km/h żeby w ruchu miejskim nie odstawało. I chcąc robić prawo jazdy wypadałoby kupić sobie taki pojazd i pojeździć ze 2 lata, wyrobić się i zdać od razu. Jakaś szansa dla przemysłu by była. Ale nie chcieli wtedy likwidować komuny, tylko wprost przeciwnie.
III
Żeby nie było nieporozumień: mówimy tu o pojazdach definiowanych jako motorowery z silnikami benzynowymi o pojemności 50 centymetrów sześciennych. Albo - innym napędem o mocy do 7 koni mechanicznych. Łapały się tu diesle o pojemności 300 czy 400 cm3. Uwagi o elektrycznych autkach dla dzieci odrzucam jako niezorganizowane. I hulajnogach.
Zakup takiego pojazdu się zwraca w miarę szybko, tylko trzeba sporo kasy włożyć. Jest tez obawa o dostępność serwisu. Można takim autkiem obejść represyjny system przyznawania prawa jazdy. Można jeździć i wyrobić się. Toczy się to-to 30 kilometrów na godzinę i dlatego jest łatwiejsze do opanowania niż zwykłe auto. I nie nabroisz tyle. A się nauczysz. Żeby zdać egzamin trzeba najpierw dużo jeździć i się człowiek wyrobi.
IV Egzaminy
Egzamin na pieszego powinien być zdecydowanie łatwiejszy niż inne. Natomiast teoretyczny na rower, motorower, motor, auto powinien być zbliżony, i to pomijając nawet tzw. pytania z marxizmu-leninizmu, czyli o kategorie prawka, Gdakę itp rzeczy niepotrzebne do jazdy. Przepisy są dla każdego te same. Praktyczny powinien się różnić.
Obecnie mamy sytuację (i PiS tego nie zmieni) taką, jakby edukację pierwszoklasiści rozpoczynali od matury i dopiero jak pierwszak zda, to znaczy że może się uczyć dalej.
Obecny egzamin na prawko jest ciężki do zdania. Utajnili nawet odpowiedzi, żeby nie można było się uczyć na błędach. A błędne pytania zdarzały się zawsze, dlatego ludzie się uczyli zestawów na pamięć. Jeśli nie ma żadnej odpowiedzialności za egzamin to mogą odstawiać manianę. Droga sądowa powinna być. Jak sąd stwierdzi błędne pytanie (metodologicznie itp: niepełna alternatywa, brak prawidłowej odpowiedzi itp, kilka rozwiązań możliwych, a tylko jedno zaliczane) wtedy autorzy testów powinni płacić z automatu odszkodowanie wszystkim zdającym. Polacy nie są głupsi niż inni i jeżeli zdawalność teoretycznego jest na poziomie 35% to znaczy, że z egzaminem jest coś nie tak. W komciach do wspomnianego wpisu Mony słusznie podnieśli też wałki na praktycznym.
Podsumowując:
Uzdrowić sytuację może tylko strukturalna zmiana szkolenia kierowców, likwidująca obecne patologie, służące nabijaniu kasy MORDom i innym WORDom. W sumie to MORDorom a nie bawienie się w kartę rowerową. A poczytajcie se tu komcia: http://niepoprawni.pl/comment/1512818#comment-1512818. Zawiera on wiele wyboczeń i mitów:
Większość rowerzystów w wieku około 45 lat albo ma kartę rowerową, bo w podstawówkach za ich czasów były masowe egzaminy. Posiadają tez prawa jazdy, co czyni sensowność epatowania wypadkami rowerowymi wątpliwą. Więc skoro rowerzyści powodują 80% wypadków (LOL) i mają karty to tym bardziej trzeba je zlikwidować i może się poprawi.
Nie chodzi tu bowiem o samo zdanie egzaminu na kartę, tylko o fizyczne posiadanie dokumentu przy sobie, czyli okazję do kasowania ludzi na kasiorkę. O nabijanie statystyk łapaniem dziadków po wsiach. I takie tam. Represjonowałbym pedalarzy raczej obowiązkiem świecenia światłami cały rok, obowiązkowymi kaskami, kamizelkami odblaskowymi i pasami bezpieczeństwa.