niepoliczalne

O czarnej Barbórce i złotym rogu

dodane 07:00

Podmuch powietrza przebył ponad dwumetrową pozawijaną drogę, żeby przetoczyć się przez mosiężne rurki. Pod jego wpływem wyskakiwały dźwięki z rozłożystej czary wypucowanej waltorni. Łączyły się w akordy z tymi trąbkowymi, klarnetowymi, puzonowymi. Pałeczki energicznie podskakujące na werblu rozmazywały się w powietrzu, a talerze z uciechą hałasowały gdzieś z tyłu.

Szliśmy rytmicznie (lewa! lewa!), galowo, barbórkowo. Nad każdym czako powiewały pióropusze przypominające niesforne czerwone kury. Jedynie kapelmistrz dumnie niczym kogut paradował z piórami czerwonymi i białymi. Wyprężony jak struna, szedł niemal żołnierskim krokiem, potrząsając z namaszczeniem buławą.

Gęsto padający śnieg przysypywał zeszyt z nutami. Odgarniałam bajeczne płatki mokrego śniegu, jakbym chciała rozprawić się z owocówkami znęconymi przejrzałym jabłkiem. Marszowe nuty uciekały. „Nie lej się żurem, dziołcha” – wymruczał w przerwie trębacz, górnik z krwi i kości, z dziada pradziada – „Kiedyś chwycił taki mróz, że nam wszystkim instrumenty pozamarzały i nie było komu grać”.

Granie pobudki zaczęliśmy pod oknami dyrektora kopalni. Nie obudziliśmy go jednak. Zjawił się od razu uśmiechnięty i zadowolony z butelką wódki. Kapelmistrz przyjął ją w imieniu orkiestry bez zbędnej kokieterii. Sprawiedliwie trunek potem podzielił w sali prób między członków zespołu. Wywoływał poszczególne nazwiska na podstawie listy płac, ustalając tym samym kolejność częstowania się starannie odmierzonym kieliszkiem.

Pod moimi oknami też grała orkiestra górnicza, choć nie byłam dyrektorem kopalni. Każdego czwartego grudnia około siódmej rano przez moje osiedle maszerowała orkiestra, wygrywając wesołe i rytmiczne melodie. Kiedy w takiej chwili obserwowałam czarno-czerwono-złotą kompanię na białym tle, nie przypuszczałam, że i ja w przyszłości znajdę swoje miejsce w orkiestrowym szeregu.

Pod domem dyrektora stałam jednak przed szeregiem wraz z dwoma koleżankami flecistkami. Kapelmistrz zburzył na tę chwilę ustalony porządek, chcąc się pochwalić żeńską częścią orkiestry. Dołączenie do zespołu naszej dziewczyńskiej trójki spowodowało nie tylko odmłodzenie, ale i ukobiecenie orkiestry. Nie każdy był jednak zadowolony z nowego kolorytu zespołu. Pewien górnik z czarnym pióropuszem nie omieszkał wyrazić oburzenia, widząc kobietę w mundurze. Kiedy przedstawiał swój pogląd na temat upadku górniczych obyczajów, puzonista stanął w mojej obronie i zbyte (jakby to określił morcinkowy Gustlik). Czyżby jednak miał rację? Dziś w niejednej orkiestrze górniczej grają kobiety, tylko co się stało z kopalniami? Może dlatego je pozamykano?

Muszę przyznać, że nie czułam się dobrze w mundurze. W magazynie próżno było szukać damskich krojów. Kanciasta męska marynarka sięgała mi do pół uda. Podwijane szerokie rękawy czasem utrudniały granie. Czako ostatecznie udało się dopasować na tyle, że nie opadało mi na oczy. Górniczy płaszcz sobie podarowałam. Zimą chodziłam w swoim, choć różnił się krojem i odcieniem od pozostałych. Kapelmistrz czasem przekrzywiał głowę i mrużył oczy z niezadowoleniem z powodu tej niejednolitości uniformów. W płaszczu będącym na stanie orkiestry – ciężkim, długim i dużo za dużym, mogłabym co najwyżej straszyć na miechowickim zamku. Odmienny problem miał puzonista, który chcąc dopiąć knefelki munduru na brzuchu, musiał się trochę powyginać, żeby marynarka dobrze się na nim ułożyła.

Barbórka to intensywny czas dla orkiestry górniczej. Każdego dnia, począwszy od pierwszego grudnia, obowiązkowo staliśmy na schodach kopalnianego domu kultury, przygrywając przybywającym na swoje doroczne święto górnikom, zarówno czynnym zawodowo, jak i tym emerytowanym. Wchodzili pewnym krokiem. Trudniej im się po skończonej uroczystości wychodziło…

W auli, pamiętającej okres świetności górnictwa, podczas akademii przemawiali oficjele. Wywoływali raz po raz kogoś na scenę, żeby go odpowiednio uhonorować, np. tępą imitacją szabli na pasku ze skaju. Najważniejsze, że ładnie wyglądało i nastrój był podniosły. W końcu padło na Barbary, wszak nie można ich pominąć tego dnia. Solenizantki odebrały przeznaczone dla nich kwiaty (niekoniecznie goździki), a puzonista teatralnym szeptem skomentował: „Tylko gorole obchodzą imieniny”.

A potem to już było granie do kotleta, tzn. do golonki.

„Niech żyje nam górniczy stan!”

Niech żyje.

Górnicze obyczaje miały również ciemną stronę – czarną jak wysmarowana gęba jasełkowego diabła. Piętnastego, kiedy to przypadało na kopalni matki boskiej pieniężnej, oraz w okolicach Barbórki nie wszyscy górnicy spędzali miły wieczór z rodziną w zaciszu domowym. Harnaś i Karlik (takie górnicze puby), pękały w szwach oblegani przez spragnionych i zaopatrzonych w świeżą gotówkę, a ulice rozbrzmiewały niespójnymi śpiewami i bełkotliwymi okrzykami.

Sprawdzało się stare przysłowie, niestety:

„Na czwartego grudnia

Trza gorzoły studnia”

Próby orkiestry odbywały się raz w tygodniu. Zdecydowana większość w niej grających była zawodowo związana z kopalnią – część pracowała na dole, część u góry, ktoś jeszcze wyżej, w dyrekcji, a sporo już się cieszyło zasłużoną emeryturą.

Nad orkiestrą górował tubista. Potężny instrument ginął w objęciach tego małomównego i wiecznie spokojnego olbrzyma. Podczas próby, kiedy kapelmistrz rozzłoszczony jego głośnym kiksem, biegał wkoło, machając rękami i wykrzykując przy tym najprzeróżniejsze słowa, których tu lepiej nie przytaczać, tubista pozostał nieporuszony. Podniósł tylko jedną krzaczastą brew, co jeszcze bardziej rozwścieczyło purpurowego od gniewu kapelmistrza.

Puzoniści z trębaczami, potrafiący każdego zagłuszyć w mowie i graniu, stanowili lożę szyderców. Saksofonista opowiadał takie kawały, że wolałam udawać, że ich nie słyszę, za to trębacz bezwstydnie rechotał. Klarnecista, z wymalowaną dobrocią na zasuszonej twarzy, pewnego razu nie przyszedł na próbę. Pojawiła się zamiast niego klepsydra.

Werblista, podobnie jak Oskar z blaszanym bębenkiem, postanowił w pewnym momencie życia przestać rosnąć. Ulokowany na tyłach orkiestry, nie rzucał się w oczy. Niepozorny, lekko szary na twarzy, z niespokojnie błąkającymi się oczami, nie zawsze nadążał za tematem rozmowy. Sprawiał za to wrażenie ekstremalnie skupionego podczas gry na werblu. Władca tremolo, imperator rytmu. Wydawał się wtedy nawet kilka centymetrów wyższy.

Zwornikiem, żeby nie powiedzieć najważniejszą osobą w orkiestrze, był oczywiście kapelmistrz. Trębacz zapytał mnie kiedyś: „Wiesz, jaka jest różnica między kapelmajstrem a szympansem?”. Wpatrywał się we mnie wyczekująco z wesołością w oczach, zacierając przy tym ręce z zadowoleniem. Zakłopotana pokręciłam głową. „Naukowo udowodniono, że szympansy potrafią komunikować się z ludźmi!”. Loża szyderców ryknęła śmiechem, milknąc nagle, kiedy do sali prób wszedł dyrygent. Orkiestra przyzwyczaiła się do napadów złości kapelmistrza. Czasem wystarczyło niewiele, żeby nabierając kolorów na twarzy i miotając się jak lew w klatce, w gniewie wyrzucał z siebie słowa, których za chwilę pewno już nie pamiętał. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że nie ma co z nim dyskutować w takim stanie i trzeba dać mu się wykrzyczeć. Po chwili łagodniał, przystawał, przygładzając ręką lekko zmierzwione włosy. Odchrząknąwszy, podnosił batutę i mówił: „Puzony z trąbkami. Jeszcze raz od 10 taktu”. Mimo tych wybuchów, z których bardziej się podśmiewano po kątach niż się nimi przejmowano, kapelmistrza lubiono, szanowano i wiedziano, że nie da nikomu ze swojego zespołu zrobić krzywdy.

Wracając kiedyś z grania wieczorową porą, pewien synek zapytał mnie o godzinę. Jak wiele osób wcześniej, ale jednak inaczej. Spojrzał na mój instrument i ze śmiechem stwierdził: „Ale ci się trąbka poskręcała!”.

Od momentu naszego poznania lubiliśmy rozmawiać o Śląsku, choć odmiennie go przeżywamy. W niejednej kwestii inaczej widzimy śląskość, różne też mamy historie rodzinne. U niego ojciec i dziadek – górnicy. U mnie ja pierwsza przywdziałam mundur górniczy, choć wychowałam się w cieniu kopalni. Jego rodzina od pokoleń górnośląska z przysłowiowym dziadkiem (a nawet dwoma dziadkami) w Wermachcie. Ja wywodzę się z kresowego połączenia zaolziańsko-lwowskiego.

W ramach spotkania przypadającego na wczesny etap naszej znajomości (kiedy dopiero zaczynaliśmy się obwąchiwać, jakby to stwierdziła moja mama lubiąca robić analogie do zwyczajów naszego psa z klapniętym uchem), wybraliśmy się do dawnej kopalni srebra w Tarnowskich Górach, żeby pobłądzić (z przewodnikiem i w kaskach na głowie) podziemnymi chodnikami.

Spotkaliśmy Skarbnika, który wraz z przycupniętymi pod ścianą gwarkami urozmaicał turystom zwiedzanie. Wysypał nam na ręce garść mieniących się w świetle cynowych kamyczków. „To na pierścionek zaręczynowy” – powiedział. Uśmiechnęliśmy się zmieszani. A jednak Skarbnik coś przeczuwał. Kilka lat później pod figurą św. Barbary (bo gdzieżby indziej) otrzymałam od mojego przyszłego męża pierścionek zaręczynowy z diamentem, tzn. czarnym diamentem, a konkretnie z kawałkiem węgla. Orkiestra wtedy nie przygrywała. Tylko zza rogu wychylił głowę szkaradny Bebok i pokazał nam język.

Choć mój rodzimy kościół parafialny nie był pod wezwaniem św. Barbary, miała ta święta swoje zaszczytne miejsce stojące w bocznym ołtarzu. Po przeciwległej stronie kościoła dostojnie siedziała w złoconej sukni Matka Boża. Zgodnie z lokalną tradycją młoda para w dniu ślubu, wychodząc z kościoła, udawała się najpierw pod ołtarz maryjny, żeby tam się chwilę pomodlić. Jedna z moich sióstr chciała być wierna tej pobożnej praktyce. Zdenerwowanie i silne emocje poprowadziły ją jednak w przeciwnym kierunku – pod ołtarz patronki górników, której to wraz z mężem ostatecznie powierzyła swoje rozpoczynające się małżeństwo.

Mój ślub też bacznie obserwowała św. Barbara, ale tym razem z głównego ołtarza w innym, choć także śląskim mieście. Drogę na ślub ożywiły nam marsze żałobne wygrywane przez orkiestrę górniczą idącą z konduktem pogrzebowym przez sąsiednią ulicę. Barbórka tym samym puściła do nas oko. Te marsze mimo smutnej okoliczności nie są jednak zbyt przygnębiające.

Nieraz wygrywałam z orkiestrą kopalnianą „umpa umpa” przeznaczone dla rogu podczas pogrzebów. Na jednym z nich żałobnicy zgromadzili się wokół równiutko wykopanego dołu, gdzie już za chwilę miała być złożona trumna i zasypana najpierw symboliczną ziemią, a potem już tą właściwą, ciężką, która przypieczętuje dokonany pochówek. Ksiądz zakończył modlitwy, dźwięki orkiestry ucichły. Czarne postaci pochylone, od żalu skurczone, lekko chwiały się, jakby ich ciała osłabione tą żałobną ceremonią nie miały siły bronić się przed energicznymi podmuchami wiatru.

Ludzie zaczęli się rozchodzić, uprzednio uścisnąwszy dłoń przedstawiciela rodziny. W końcu krewni zostali sami. W tle towarzyszyła im jeszcze poruszająca melodia „Być bliżej, Ciebie, chcę” w trąbkowym wydaniu. Przedstawiciel rodziny wyprostował się i prześlizgnąwszy wzrokiem po najbliższych, powiedział mocnym głosem: „Mieli my ojca i nie momy ojca”. W autobusie, kiedy już wracaliśmy do siedziby orkiestry, puzonista dopowiedział, klepiąc się po brzuchu: „Mieli my emerytura i nie momy emerytury”.

Poza pogrzebami i barbórkami graliśmy na wielu imprezach, defilując z błyszczącymi guzikami i instrumentami oraz podskakującymi rytmicznie na głowach pióropuszami. Dodawaliśmy przeróżnym wydarzeniom śląskiego kolorytu z akcentem muzycznym. Występowaliśmy na podniosłych uroczystościach miejskich (długie przemówienia), a także kościelnych (można porzykać), na koncertach świątecznych (nastrojowo), piknikach dla przedszkolaków (głośno), festynach (można zjeść krupnioka), rozgrywkach hokejowych i tenisowych (wszędzie, gdzie udało się kapelmistrzowi granie załatwić), na cztery strony świata z wieży kościoła parafialnego podczas odpustu (można pomaszkiecić). Zdarzyło nam się również zasmakować klimatycznego śląskiego futbolu.

Zajechaliśmy pod stadion, przeciskając się między groźnie wyglądającymi zgniłozielonymi policyjnymi wozami opancerzonymi. Wycelowane armatki wodne straszyły przechodzących. Stadion falował, śpiewał, tupał, krzyczał, bębnił, rzucał mięsem i serpentynami, wyzywał, ubliżał oraz skubał słonecznik. W pewnym momencie zwarta grupa kibiców wyciągnęła baloniki, tworząc barwy innego, zresztą nieobecnego podczas tego meczu zawsze-wrogiego-klubu. Z wojowniczym okrzykiem naraz je przebiła. Gdzieś tam w dole pomiędzy rozbieganymi nogami zawodników przemykała piłka. W przerwie meczu wyszliśmy na murawę i chodząc wokół boiska (lewa! lewa!), dęliśmy dziarskie marsze. Nad naszymi głowami przedstawienie trwało.

Były i trudne momenty. W grudniowy ciemny i mroźny wieczór staliśmy w pełnym rynsztunku, aby grać podczas obchodów rocznicy tragicznych wydarzeń stanu wojennego. W zimnym kościele uczestniczyliśmy we Mszy św., okraszając ją orkiestrowym graniem. Potem nastąpił przemarsz (lewa! lewa!) pod tablicę pamiątkową, gdzie miały miejsce przemówienia, sztandary, hymny, składanie wieńców i kwiatów w takt werbla. Były ponadto przemarznięte do bólu moje nogi, które koniecznie chciały już iść do ciepłego pomieszczenia. W końcu przeszliśmy (lewa! lewa!) do domu kultury, prowadząc marszami uczestników uroczystości. W wyobraźni popijałam rozgrzewającą herbatę z cytryną przy gorącym kaloryferze. Ledwie doszliśmy do upragnionego celu, kapelmistrz dał sygnał: „Nazod!” i na nowo stanęliśmy pod tablicą pamiątkową, gdzie miały miejsce przemówienia, sztandary, hymny, składanie wieńców i kwiatów w takt werbla. Tym razem dla Solidarności 80, ponieważ obie Solidarności nie potrafiły się na tyle porozumieć, żeby wspólnie upamiętnić ofiary stanu wojennego.

Mam na imię Barbara. Na drugie, ale jednak. Święta Barbórka niegdyś wręczyła mi do ręki złoty róg, żebym z zadęciem weszła w nieznane mi obszary Śląska. Do składu orkiestry górniczej dołączyłam pod koniec szkoły muzycznej i pozostałam tam przez pierwsze lata studiów. Dzięki temu liznęłam okruchów życia kopalni (inaczej jednak niż w szkole podstawowej lizało się słoną ścianę w kopalni w Wieliczce).

O orkiestrowo-górniczej przygodzie przypomina mi pamiątkowe zdjęcie. W mundurze górniczym z czako zwieńczonym czerwonym pióropuszem (jak Skarbnik przykazał), trzymam lśniącą waltornię pod pachą. W tle stoi na pięknym poniemieckim kredensie wyrzeźbiona w węglu figura św. Barbary, a obok mnie leży zdyszany pies z klapniętym uchem.

Tekst nagrodzony w konkursie literackim „Krajobrazy słowa” w Kędzierzynie-Koźlu.

Ostatnio dodane

Polecam

Bądź na bieżąco