Notes
Nawrócić grzesznika...
dodane 2008-01-12 08:57
Sobota 12.01.2008 (1 J 5,14-21)
Jakże często spotyka się postawę narzekania, skarżenia się, czasem plotkowania – ile z tych osób modli się za te osoby, o których mówią, na które narzekają?
Przypomina mi się postać proboszcza z Ars – św. Jana Vianney'a. Swoją modlitwą nawrócił całą wieś. Wiele osób przyjeżdżało do niego do spowiedzi, na rozmowę – i nawracało się. Bo całe jego życie było walką o zbawienie grzesznika.
„Modlił się długo w noc: o 2.00 wstawał, aby odmówić nocne oficjum, o 4.00 szedł adorować Najświętszy Sakrament. Cały czas zanosił błagania o nawrócenie swoich parafian, a oni - urzeczeni jego świętością - wstydzili się grzeszyć. A ileż się za nich napościł! Sypiał na materacu albo na chruście w piwnicy, nosił szorstką włosiennicę i biczował się do krwi dyscypliną, którą odziedziczył po księdzu Balleyu; ślady krwi można oglądać do tej pory na ścianach jego sypialni. To było jego zadośćuczynienie za innych, np. penitentom często zadawał niewielką pokutę, aby reszty samemu dopełnić.
Rozczytywał się w żywotach świętych, których chciał naśladować heroicznymi umartwieniami. W swoich rozdeptanych butach, które zawsze sam naprawiał, wytartej sutannie, okrągłym kapeluszu na głowie i okularach wielkości jaj musiał wyglądać bardzo mizernie. Ale to właśnie ów niepozorny kapłan przyciągał rzesze pątników.
Od 1827 r. przybywali do niego ludzie z całej Francji, a potem także Europy i Ameryki. Większość z nich marzyła o tym, aby stanąć w długiej kolejce do konfesjonału, w którym spowiadał. Niejeden stał w kolejce przez kilka dni, choć ksiądz Jan nie oszczędzał się i zdarzało mu się spędzać w konfesjonale od szesnastu do osiemnastu godzin na dobę! Śmiało można go nazwać „Mozartem konfesjonału", bo dokonał rzeczy niebywałej: każdego roku przyjmował 20-30 tysięcy penitentów. Szacuje się więc, że w ciągu ponad czterdziestu lat posługiwania wysłuchał milion spowiedzi!
Jedni mieli go za wyjątkowego nieudacznika, inni za dziwaka, ale wierni widzieli w nim świątobliwego i charyzmatycznego kapłana. Nie imponował elokwencją, uchodził za kiepskiego mówcę i głosił schematyczne kazania, jąkając się i gubiąc wątki; kompilował je ze zbiorów homiletycznych. Grzmiał z ambony, bo chciał doprowadzić do przebudzenia wiernych z letargu obojętności. Swoim zapałem kruszył serca słuchaczy: był tak przekonujący, bo wymagał od siebie i pracował nad sobą, postępując tak, jak nauczał. Była w nim taka siła argumentów, taka żarliwość, tyle osobistej świętości, że liczba słuchaczy ciągle rosła.” (zob. TUTAJ)
Nic dziwnego, że Bóg wysłuchiwał Jego próśb...
Czy nas stać jeszcze na jakiekolwiek wyrzeczenia i ofiary w intencji nawrócenia grzesznika? Czego tak naprawdę dotyczą nasze prośby? Ile czasu poświęcamy modlitwie za innych: osoby z rodziny bliższej i dalszej, kolegów i koleżanki z pracy, znajomych, ludzi przypadkowo spotkanych na ulicy – takiej osobistej, w której dana osoba staje przed moimi oczami, a ja w myślach i słowach proszę za nią Boga? Można tłumaczyć się, że wiele osób prosi o modlitwę, że trudno wszystkich spamiętać, że Bóg wie, o co prosimy – ale czy nie jest to rozgrzeszanie własnego lenistwa, bylejakości naszej modlitwy?
Mamy czas na tak wiele rzeczy – a ile mamy czasu na rozmowę z Bogiem o innych ludziach? Bo tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, że w naszym życiu jest pełno fałszywych bogów, którym oddajemy czas, myśli, zainteresowanie. A najpierwszym i najważniejszym jest nasze „JA”...